Oliada

Powieści

Opowiadania

Poradniki

Sklep

O mnie

Kontakt

Rozdział III Dolina Krasnoludów

Likal nawet świeżo po obudzeniu wyglądała pięknie.

Mimo, że jej włosy były w zupełnym nieładzie, a na twarzy odcisnęła się krawędź poduszki, dziewczyna wyglądała wspaniale. Na jej widok, jak zawsze zresztą, Jenda zapomniał o wszystkich myślach, które poprzedniego wieczora zaprzątały jego głowę i nie pozwalały zasnąć, objął ją i przytulił. Likal uśmiechnęła się, ale odsunęła na krok.

– To wbrew prawu. Nie jesteśmy po ślubie – przypomniała. Jenda teatralnie westchnął.

– Niech będzie – odparł. – Ale wyglądasz tak wspaniale, że nie mogłem się oprzeć.

Dziewczyna zarumieniła się. Nim jednak zdążyła podjąć flirt, na korytarz wyszedł Paul i zmierzył ich oboje surowym spojrzeniem. Ubrany był już w swój zwykły, czarny strój, spięty pasem ze srebrną klamrą. Przypasał też, co Jendę nieco zdziwiło, miecz. Musiał poważnie potraktować rady Jougranda.

– Zejdźcie czym prędzej na śniadanie – powiedział, stając demonstracyjnie pomiędzy narzeczonymi. – Niegrzecznie byłoby kazać Strażnikom czekać.

– Przedwczoraj nie zaprosili mnie nawet na wieczerzę – mruknęła dziewczyna, gdy mężczyzna ruszył schodami na dół. Jenda prychnął z rozbawieniem i wrócił do komnaty, by dać Likal nieco prywatności w porannej toalecie przy stojącej na korytarzu balii z wodą. Założył swoje ubranie, bliźniaczo podobne do ojcowskiego, po czym zszedł po schodach na parter, do izby jadalnej. Znów, tak jak poprzedniego ranka, przy stole siedziało jedynie dwóch Strażników – tym razem byli to Aradin i Hamlid. Powitali chłopaka kiwnięciami głów i wrócili do pałaszowania śmietanowej polewki.

– Jaki mamy plan na dzisiaj? – spytał drwiąco Aradin, gdy Jenda usiadł. Paul wzruszył ramionami.

– Chciałbym udać się do dawnego obozu diggerów.

Hamlid parsknął, Wspaniały zaś tylko westchnął.

– Mówiliśmy wam. Tam od biedy cała nasza kompania mogłaby pojechać, a i wówczas niebezpieczeństwo byłoby znaczne. Czort wie, w jaki sposób te drapieżniki działają, ale gdyśmy tam parokrotnie byli, atakowały nas z zasadzek, grupami.

– Jougrand twierdził, że nieraz przeszukiwaliście całą dolinę – nie odpuścił Paul. – Wtedy byliście w stanie?

– Było nas sześciu – warknął Hamlid. – Może dla was życie to igraszka, my sobie swoje cenimy. Szaleńcza wyprawa na zachód w żaden sposób nie przyczyni się do ochrony doliny.

– Zapłacę wam – odparł spokojnie złotnik. – Jestem pewien, że możemy dogadać się w kwestii ceny.

Aradin otworzył usta, niewątpliwie do kolejnej riposty, ale do izby weszła Likal i siłą rzeczy rozmowa stanęła w miejscu, ponieważ oczy wszystkich zwróciły się na nią. A Jenda po raz kolejny nie mógł się nadziwić, w jaki sposób mogła być tak naturalnie piękna.

Dziewczyna tymczasem, chyba nieświadoma wrażenia, jakie wywarła na mężczyznach, podeszła do stołu, grzecznie się przywitała, usiadła i zaczęła jeść. Aradin odchrząknął i ponownie otworzył usta, znów jednak nie zdążył wypowiedzieć żadnych słów. Do ich stołu podszedł karczmarz.

– Wybaczcie, panowie – powiedział jąkając się – że przeszkadzam. Znalazłem u siebie w izbie tę kartkę, nie wiedzieć, skąd mogła się tam wziąć. Do pana Paula von Nohneuera jest adresowana.

– To ja – odparł złotnik, przejmując list. Przebiegł go wzrokiem, jego brwi zmarszczyły się. Chwilę jeszcze wpatrywał się w litery, potem przekazał kartkę Jendzie. Chłopakowi zapoznanie się z listem zajęło jeszcze mniej czasu, po chwili przekazał go Likal.

 

Dla wszystkich najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej opuścicie dolinę.

 

Jeszcze na długo po tym, gdy kartka, po obiegnięciu stołu, wróciła do Paula, panowała cisza. Nikt nie jadł, nikt też się nie odzywał.

– To Varden – stwierdził wreszcie z przekonaniem Hamlid. – On jeden w tej dolinie przychodzi mi do głowy.

– I mnie – dodał Aradin. – Z pewnością to żaden z mieszczan, ani też nikt z nas. Pozostaje Varden lub ktoś z jego bandy.

– Albo – powiedział w zamyśleniu Zabójca Wilków – kto z waszej własnej karawany, panie von Nohneuer. No, nie unoście się. Nie obrażam waszych ludzi, ale czyście są pewni, że wśród nich nie ma sługi jakiego waszego dajmy na to konkurenta?

Paul nie odpowiedział. Zamyślił się. Jenda też, wspierając głowę na dłoni. Varden. Myśl o nim była tą, która poprzedniego wieczora najbardziej nie dawała mu spać, wbita jak kolec w opuszek palca. Człowiek robiący szemrane interesy, otaczający się zgrają bandytów, wydobyte złoto z dawno nieużytkowanej kopalni…

– Musimy złożyć wizytę temu Vardenowi – powiedział zdecydowanie złotnik. Aradin i Hamlid ryknęli śmiechem, jakby to był najlepszy dowcip. Paul, Jenda i Likal spojrzeli na nich ze zdziwieniem.

– Panie Nohneuer – odezwał się wreszcie Hamlid z drwiną w głosie. – O ile eksploracja dawnego obozu diggerów mogłaby być dla was zgubną, o tyle wycieczka do Vardena zabije was niezawodnie. I co się wówczas stanie z jedyną nadzieją tej doliny na wygrzebanie się z łajna, w jakim obecnie siedzi po uszy?

– Varden – wyjaśnił Aradin, widząc niezrozumienie na twarzy Paula – nie toleruje obcych na swoim terenie. Gdyśmy tam kiedyś pojechali, jego zbiry o mało nie wpakowały nam bełtów w brzuchy. A ich są dwie dziesiątki, nie bardzo chcieliśmy więc wdawać się w walkę. Wy nie macie szans przebić się do Vardena siłą, musielibyście stanąć przed progiem i grzecznie prosić. Ale jak go znam, będzie miał was gdzieś, dobrze by było, żeby psami was nie poszczuł.

– Pojedziemy – warknął Nohneuer. Hamlid wzruszył ramionami.

– A ja z wami – odparł całkiem już poważnie. Aradin też przestał się śmiać.

– Pojedziesz? – spytał kolegi. Zabójca Wilków kiwnął głową.

– Chcę zobaczyć, jak Varden ich przyjmie. Chcę wiedzieć, czy to faktycznie on wysłał list, a jeśli tak, to jaki miał w tym cel. Od zawsze ten typ wydawał mi się podejrzanym, będzie więc okazja dowiedzieć się o nim co nieco.

– Skoro tak – westchnął Wspaniały – to kiedy ruszamy?

 

***

 

Wyruszyli w południe w pięć koni. Likal nie dała sobie wyperswadować udziału w wycieczce, tym razem stwierdziła kategorycznie, że przyjechała w okolice, by odnaleźć dziadka, a nie osiągnie tego poprzez siedzenie w mieście. Aradin i Hamlid nie robili jej takich problemów, jak wcześniej Jougrand, a Jenda nie był w stanie jej tego zabronić.

Tym razem nie jechali wschodnim, lecz północnym gościńcem, stanowiącym w zasadzie dalszą część tego samego, którym karawana Paula przybyła do doliny dwa dni temu. Według Aradina patrolować go mieli dziś Wenir i Terdahen, prawdopodobnie jednak czatowali głownie przy przełęczy, czekając na ewentualnych podróżnych.

Droga, ku rozczarowaniu Jendy, nie różniła się w zasadzie od tej, którą podróżowali dnia poprzedniego – była tak samo kamienista, tak samo mało stroma i tak samo niewiele było z niej widać. Tym razem jednak za towarzysza podróży miał nie nudnego Ludvika, umiejącego rozprawiać jedynie o kasztach i prochu, lecz Likal. Celowo został z narzeczoną nieco z tyłu, pozwalając Strażnikom i ojcu oddalić się. Chciał rozpocząć rozmowę, ale dziewczyna ubiegła go.

– Jak sądzisz – spytała cicho – jak powinnam się zabrać za poszukiwania dziadka?

Nie spodziewał się takiego pytania.

– Ojciec mówił – odparł – że chce udać się do miejsca, w którym wtedy, pięć lat temu, stał obóz poszukiwaczy złota. Nie sądzę, by po takim czasie zostały tam jeszcze jakieś ślady, ale może warto, byś pojechała z nim i ze mną.

– Nie podoba mi się ta dolina – mruknęła. – Ma mroczną przeszłość, w dodatku teraz ten Varden…

Jenda nie odpowiedział.

– Nie opowiedziałeś mi – zauważyła – jak przebiegła wasza wczorajsza podróż do kopalń. Paul może zacząć wydobycie?

– Może – odpowiedział z ociąganiem. – Korytarze są w dobrym stanie, nie trzeba będzie robić nawet renowacji podpór. Ludvik natknął się jednak również na ślady całkiem niedawnej eksploatacji złota.

Oczy dziewczyny rozszerzyły się.

– Przecież kopalnie od ponad pół wieku stoją puste!

– To prawda – przytaknął. – I dlatego nie bardzo wiem, co o tym sądzić. Ktoś musi kraść złoto należące do mego ojca. Paul tego nie mówił, ale sądzę, że wycieczka do domu Vardena ma również na celu wybadanie, czy to przypadkiem nie on. Jest najbardziej prawdopodobny.

 

***


Po ponad godzinie podróży, nie spotkawszy na trakcie żywej duszy, skręcili z niego pomiędzy drzewa. Jendę to zdziwiło, w końcu nawet jeśli Varden był odludkiem, musiała do jego domu prowadzić jakaś droga. I faktycznie, nie dalej niż w dziesięć minut później wyjechali spomiędzy drzew na przesiekę. Wiodła ona ku wschodowi prosto jak strzelił.

Spoglądając na groźne, zwieszające się nad nimi gałęzie sosen, na widoczne w oddali przed nimi surowe szczyty górskie, chłopak zaczynał czuć irracjonalny niepokój. Towarzyszyli im wszak Strażnicy, w dodatku zgodnie z ich zapewnieniami po tej stronie doliny nie powinni napotkać żadnych dzikich zwierząt. Mimo to Jenda nie mógł opędzić się od niepokoju. Znajdowali się w dziczy, w zasięgu krzyku nie było nikogo, kto mógłby im pomóc. Czy gdyby napadł ich niedźwiedź lub wataha wilków, dwóch tylko Strażników zdołałoby ich obronić? Jego, Paula, a przede wszystkim Likal.

Po następnej godzinie podróży teren obniżył się gwałtownie, a przesieka wwiodła ich w wąski i głęboki jar. Z jego zboczy wyrastały nagie, zimne skały, z których, Jenda dałby za to głowę, nieustannie ktoś ich obserwował. Co chwila nerwowo obracał głowę, rozglądając się w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Jego nastroju nie poprawił fakt, że Hamlid i Aradin też nie wyglądali na spokojnych. Zabójca Wilków wyżej podciągnął pas z mieczem, Wspaniały zaś ściągnął z pleców włócznię. Nie uszło to uwadze i Paula, który ich wzorem naszykował miecz. Jenda zaczął się zastanawiać, czy rzeczywiście Varden i jego zbiry są tak niebezpieczni, czy też na wszystkich zaczął działać nieprzyjemny czar tego pustkowia.

Jar wił się jak wąż. Co chwila skręcali, musieli wymijać głazy, kępy kosodrzewiny oraz niewielkie stawy. Nagle, jak z podziemi, wyrosła przed nimi monstrualna, naturalna brama, strzegąca, rzekłbyś, przejścia dalej. Zbudowana była z dwóch ogromnych skał, piętrzących się ku niebu i, jak się zdawało, samego nieba sięgających. Pomiędzy nimi było przejście szerokie góra na cztery kroki. Garstka dzielnych wojowników mogłaby się tu bronić przed całą armią.

– Dobre miejsce na kryjówkę sobie wybrał, psi syn – mruknął Hamlid, nieufnie spoglądając w górę, jakby bojąc się, że ze szczytów skał zaraz sypną się na nich strzały. Nie pomylił się zbytnio.

– Hej! – rozległ się nagle głos, tak potężny, jakby sam Opiekun przemówił do nich z nieba. – To nie miejsce dla was, Strażnicy! Precz stąd co rychlej!

Paul zaklął, koń Hamlida, przestraszony, wspiął się na tylne nogi. Zabójca Wilków opanował go ostrym szarpnięciem wodzy. Jenda struchlał. Wiedział rzecz jasna, że to nie Opiekun ich łaja, głos był po prostu zwielokrotniony przez echo, ale sama jego moc go oszołomiła. Jedynym, który nie stracił głowy, był Aradin. Uniósł w górę rękę wnętrzem na przód, na znak, że chce paktować.

– Nie jesteśmy wam wrogami! – krzyknął. – Nie niepokoimy też was dla kaprysu! Ten tu mąż zowie się Paul, jest gościem w dolinie i chciałby pomówić z panem Vardenem!

Głos z góry zaśmiał się gardłowo. Po chwili dołączył do niego drugi.

I trzeci.

I czwarty.

Jenda rozejrzał się nerwowo. Nie był w stanie zlokalizować śmiejących się, było jednak pewnym, że ich otaczają. Jeśli mieli łuki, złotnik, Likal, Strażnicy i on sam byli w pełni zdani na ich łaskę.

– Pan Varden – ozwał się w końcu ponownie ten sam głos, który wcześniej do nich przemówił – nie życzy sobie gości. Pan Varden nakazał, by nikogo za tę bramę nie puścić. Macie dziesięć sekund, by zawrócić. Potem będziemy strzelali.

Hamlid zaklął bardzo, bardzo brzydko. Aradin zatoczył koniem, podjechał do Likal.

– Panie Paul – powiedział cicho i z napięciem. – Jak bardzo chcecie dostać się do Vardena?

– Zależy mi na tym – odparł z wahaniem złotnik. – Ale…

– Jazda!

Wspaniały błyskawicznie pochylił się, złapał konia Likal za uzdę i ubódł własne zwierzę ostrogami. Hamlid, dokonując czegoś niemożliwego, ułapił wierzchowce Jendy i Paula i rzucił się za Aradinem. Nim złotnik i jego syn zdążyli choćby mrugnąć, choćby wydać zdziwiony okrzyk, wszystkie pięć koni waliło cwałem przez skalną bramę. I dalej, jarem ku północy. Jenda w ułamku sekundy zarejestrował krzyki z tyłu, z góry, usłyszał świst. Przerażony czuł już niemal, jak dziurawią go strzały, jak groty przebijają jego plecy. Nic takiego jednak się nie stało. Ich wierzchowce prześcignęły pociski, prześcignęły wiatr i uniosły ich bezpiecznych spod skalnej bramy.

 

***


Po kilkunastu minutach szaleńczego cwału zwolnili do galopu, a w chwilę później skręcili pomiędzy drzewa i wjechali w niewielką, wypatrzoną przez Aradina kotlinkę. Były małe szanse, żeby pogoń, jeśli w ogóle za nimi szła, sprawdziła to miejsce.

Gdy stanęli, Paul, czerwony na twarzy, podjechał do Wspaniałego. Nie zdążył jednak nic powiedzieć. Aradin z Hamlidem spojrzeli na siebie i parsknęli śmiechem. Jenda, jego ojciec i narzeczona w osłupieniu patrzyli, jak Strażnicy zwijają się na kulbakach ze śmiechu. W końcu Paul miał tego dosyć.

– Co to do cholery było!? – krzyknął. Ani Hamlid, ani Aradin nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Gdy wreszcie przestali się śmiać, Zabójca Wilków otarł łzy z oczu.

– Tęskniłem za taką zabawą – powiedział wesoło. – Tęskniłem za nią od pięciu lat, od chwili, gdy zszedłem z najemniczego szlaku. Brakowało mi tego.

– Bawi was to? – spytał zimno Paul. Hamlid spojrzał na niego lekceważąco.

– Niezmiernie – odparł.

– Chcieliście jechać do Vardena – poparł go Aradin, poważniejąc. – Spytałem jasno: jak bardzo chcecie do niego się dostać? Rzekliście mi, że bardzo. A to był jedyny sposób.

– I jesteśmy teraz – pieklił się złotnik – pomiędzy obsadzoną bandytami skalną bramą, a domem Vardena, gdzie także z pewnością siedzą zbiry. Widzicie dla nas jakieś wyjście z tej sytuacji?

– Jedno – odpowiedział za Wspaniałego Hamlid. – Uratuje nas tylko łaska Vardena. Jeśli to rzeczywiście on wysłał ów list, można mieć nadzieję, że zechce z wami pomówić. Jeśli nie, pozostanie wyrąbać sobie drogę między jego zbirami i uciekać lasem. Szanse powodzenia są raczej znikome.

– Nie są wam znane pojęcia rozwagi i zdrowego rozsądku, prawda? – spytała Likal. Aradin zmroził ją spojrzeniem.

– Mówicie, pani – skłonił się jej z drwiną – do ludzi, z których jeden samotnie, z włócznią jeno w dłoni, stawił czoła szesnastu wilkom, drugi zaś z jednym tylko towarzyszem pokonał ogromnego, ogarniętego szałem niedźwiedzia. Nie mówcie nam o rozwadze, bo rzeczywiście nie znamy tego słowa.

 

***

 

Gdy wyjechali spomiędzy drzew na duży, ubity końskimi kopytami majdan, rozszczekały się psy. Przynajmniej tuzin wielkich jak wilki zwierząt wypadł spomiędzy kilku otaczających plac budynków. Psy nie rzuciły się na nich, trzymały jednak na kilka tylko kroków, szczerząc kły i tocząc pianę z pysków. Strażnicy niezrażeni jechali dalej naprzód.

Największą i najbardziej okazałą budowlą był oczywiście dom mieszkalny. Różnił się dość znacząco od stojących w Edengorze kamienic, był jednak równie wielki. Jendzie podobał się zresztą nawet bardziej – jego ściany były zbudowane z ociosanych, drewnianych bali, wielospadowy dach zaś pokrywała świeża, czysta strzecha. Dach dużego ganku wspierały dwa pale, grube niemal jak te trzymające most nad Rozpadliną Krasnoluda.

Oprócz domu, wokół majdanu stały jeszcze trzy budynki. Jeden, niski z drewnianą bramą, przypominał stajnię lub wozownię. Drugi był wzniesiony z kamienia i z całą pewnością służył do wypiekania chleba, jako iż z jego komina nawet w tym momencie wznosił się ku niebu dym. Trzeci, tak samo niski jak stajnia, dużo jednak dłuższy, zajmował cały lewy bok placu. Miał jedne drzwi i kilka okien.

Wyjechali na środek majdanu. Jenda był absolutnie pewien, że wystawiają się na strzał – kilka dobrze wymierzonych bełtów z kusz zmiotłoby ich z siodeł w mgnieniu oka. Strażnicy jednak zdawali się tym nie przejmować, podjechali do ganku i zeskoczyli z siodeł. Pozostali, chcąc nie chcąc, poszli za ich przykładem. Nim jednak oddalili się od wierzchowców na dwa kroki, na placu zaroiło się od bandytów.

Pojawili się jak spod ziemi i w sekundę otoczyli ich zwartym kołem. Było ich z dziesięciu. Nie nosili kolczug ani żadnych elementów zbroi, mieli na sobie jedynie skórzane i wełniane ubrania, każdy jednak ściskał w dłoni broń, pałki, noże, topory. Dłoń Jendy odruchowo skoczyła do rękojeści korda, Strażnicy jednak nie sięgnęli po broń. Hamlid wystąpił naprzód.

– Jesteśmy tu – powiedział twardo – aby porozmawiać z panem Vardenem. Prosimy o tę rozmowę grzecznie i uniżenie. Jeśli jednak włos nam z głów spadnie, będziecie mieli na karkach naszych towarzyszy, w tym i Wenira.

Bandyci zaszumieli. Imię przywódcy Strażników musiało zrobić na nich wrażenie. Nim jednak ktokolwiek z nich się odezwał, drzwi domu otwarły się.

Varden mógł mieć na oko około czterdziestu lat. Nosił krótko przyciętą, czarną brodę i tej barwy długie włosy, zaplecione z tyłu głowy w warkocz. Jego twarz nie była może nieprzyjemna, ale z całą pewnością nie budziła sympatii. Skrzywione w szyderczym grymasie usta, szrama jak po bójce na noże, biegnąca przez lewy policzek, a także smoliście czarne oczy. Był nieco podobny do Gidalberta, jego twarz także przypominała głowę drapieżnego ptaka.

– Strażnicy – powiedział stając w progu domu. Głos miał niski, jak pomruk burzy w górach. Lewą ręką opierał się o framugę, prawą trzymał na rękojeści wiszącego u pasa miecza. – A to ci niespodzianka. Nie spodziewałem się gości, szczególnie, że za skalną bramę nikt nie ma wstępu. Czyżbyście zasiekli moich ludzi?

– Nie, panie – odparł spokojnie Aradin. – Przepuścili nas.

– Przepuścili was – uśmiechnął się Varden. Uśmiech ów miał zapewne dodać mu sympatyczności, wyglądał jednak jak uśmiech kobry, szykującej się do zabicia swego znienawidzonego tresera, lub jastrzębia, spoglądającego z góry na usiłującego umknąć przed nim zająca. – A to ci niespodzianka.

– Znacie nas – powiedział Aradin – nie musimy się tedy przedstawiać. To zaś jest…

– Paul von Nohneuer – wpadł mu w słowo Varden. – Jeden z najlepszych i najbogatszych złotników w kraju. Taka osobistość w moim skromnym domu. Witam, witam całym sercem. To zaś, jak mi się zda, jego syn Jenda. Mniej nieco znany, ponoć jednak ojczulek szykuje mu ciepłą posadkę w jednym ze swoich banków, aby chłopak mógł w przyszłości zająć jego stanowisko. By zaś zaspokoić niepohamowaną chciwość pieniędzy i władzy, Paul zamiaruje mariaż synalka z tą oto dziewką, córką bogatej pary kupieckiej ze stolicy, wnuczką sławnego Dytryha, poszukiwacza złota, który, jak to się dziwnie losy plotą, zakończył żywot właśnie tu, w tej dolinie, rozszarpany, jak mówią, przez niedźwiedzia. No, no, nie byle persony dziś mnie odwiedziły.

Paul, Jenda i Likal zgodnie otwarli usta. Strażnicy nie, ale i na ich twarzach malowało się zdziwienie. Varden miał prawo znać tożsamość złotnika, jego syna, a nawet dziewczyny, mógł wszak posiadać informatorów w mieście. To jednak, że wiedział o rodowodzie Likal, o śmierci jej dziadka, a więc i prawdopodobnie o celu jej przyjechania do doliny, a także o szykowanym dla Jendy stanowisku dyrektora jednego z banków Paula, wprawiało w zadziwienie.

Varden uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Szkoda by było – powiedział wolno i leniwie, jak kot, który bawi się ze schwytaną myszą – zabijać tak znane osobistości. Wejdźcie tedy, porozmawiajmy. No śmiało, zapraszam. Aha, broń zostawcie. Was, Strażnicy, nie przyjmę. Z zasady nie przepadam za waszą instytucją.

 

***

 

Usiedli przy kominku w dużej izbie, służącej chyba za jadalnię. Jendę bogactwo mebli i dekoracji tego domu zadziwiały – sądził raczej, że bandyci i ich herszt mieszkają w szałasach z patyków.

– Przyjechaliście do doliny – powiedział Varden, siadając naprzeciwko nich – by zaanektować dawne krasnoludzkie kopalnie i rozpocząć w nich eksploatacje złota, czyż nie?

– W rzeczy samej – skinął głową Paul. I jemu cała sytuacja ewidentnie się nie podobała, panował jednak nad sobą. Varden znów się uśmiechnął.

– I ja nie wiem wszystkiego. Zagadkowym pozostaje dla mnie cel waszej wizyty w mym domu. O kopalniach wiem niewiele, zgoła nic, pomóc wam w żaden chyba sposób nie mogę.

– Możecie – odparł Paul, wyciągając z sakwy otrzymany rankiem list. – Możecie powiedzieć nam, czy od was pochodzi ten świstek.

– Ach, list – westchnął Varden. – Tak, tak, to ja go napisałem, a za brak podpisu wybaczcie.

– Czemu życzycie sobie, bym opuścił dolinę? – spytał złotnik. Varden wzruszył ramionami.

– Dla waszego własnego bezpieczeństwa – odpowiedział. – Nie chciałbym śmierci tak znanej osoby, a owa dolina jest niebezpieczna. Bardzo, bardzo niebezpieczna. Zbiry w czarnych płaszczach przemierzają drogi, dzikie zwierzęta napadają i zjadają podróżnych, bandyci siedzą w lesie, a w kopalniach, jak mówią, straszy. Nie powiedzieli wam wasi przyjaciele Strażnicy, jaki los spotkał dwóch waszych poprzedników, który też chcieli wydobywać złoto z kopalni? Jeden zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, zwyczajnie zniknął i nikt go więcej nie widział. Drugi natomiast w kilka dni po swoim przybyciu do doliny wyjechał z niej w wielkim pośpiechu. Osobiście radziłbym wam zrobić to drugie. Jeśli nie odjedziecie, prawdopodobnie podzielicie los pierwszego.

Zapadła cisza. Jenda wymienił spojrzenia z Likal. Dziewczyna ledwie dostrzegalnie wzruszyła ramionami.

– Kim wy w zasadzie jesteście, panie Varden? – spytał nieoczekiwanie Paul. Herszt bandytów chyba również się zdziwił, bowiem chwilę milczał.

– Kim jestem? – przemówił wreszcie. – A cóż to, przeszkadzam wam w czymś? A jeśli nie, czemuż to wypytujecie mnie o tożsamość?

– Jestem – dorzucił znów po chwili namysłu – kimś, przez kogo wasz interes w tej dolinie może się nie powieść, panie Paul. Dlatego właśnie chcę, byście wyjechali. Wolałbym, byśmy sobie wzajem nie wchodzili w drogę.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne
Zobacz wszystkie komentarze
0
Jeśli podoba ci się ten tekst, zostaw komentarz!x
()
x