Oliada

Powieści

Opowiadania

Poradniki

Sklep

O mnie

Kontakt

Rozdział I Dolina Krasnoludów

Dolina była piękna. 

Z przełęczy, na której się zatrzymali, widać ją było jak na dłoni, osadzoną w siodle pomiędzy dwiema wielkimi masywami górskimi, niczym dziecko w kołysce. Lewy szczyt, nieco bardziej oddalony, był spiczasty i wysmukły, niezwykle wysoki – Jenda nigdy nie widział tak ogromnej góry. Prawy masyw był niższy i bardziej przysadzisty, sprawiał wrażenie ogromnego głazu lub pniaka, ociosanego prymitywnymi i niestarannymi uderzeniami siekiery. Pomiędzy górami, Jenda znał ich nazwy, były to w języku krasnoludzkim Numar i Darahadar, rozciągała się piękna i wspaniała Złota Dolina.

Na niemal samym jej środku lśniło odbitym światłem słonecznym jezioro, nazwane, a jakże, Złotym Jeziorem. Wpadał do niego Złoty Potok, zaś niedaleko jego ujścia stało miasto Edengor. „Miasto” było zresztą zbyt pochlebnym słowem, miejscowość przypominała bardziej duży kompleks budynków przy świątyni lub uniwersytecie. Nie była to wieś, na tę nazwę nie pozwalały bogate i luksusowe domy, w jakich zwykli mieszkać mieszczanie w samej stolicy, ale nie było i miasto. Edengor był dziwną miejscowością, podobnie jak cała okolica.

– Pięknie tu – powiedziała stając obok niego Likal. Spojrzał na nią. W jej skierowanych na dolinę oczach błyszczał zachwyt. Szybko jednak zgasł.

– Pięknie – powtórzyła matowo. – A jednak strasznie. Gdyby nie ty i twój ojciec, nigdy nie odważyłabym się sama tu przyjechać.

– Nie bój się – odparł obejmując ją ramieniem. – Od tamtych wydarzeń minęło już z górą pięć lat. Sądzę też…

– Hej!

Obrócili się. Paul von Nohneuer podjechał do nich, nie zsiadając z konia zlustrował dolinę szybkim, bacznym spojrzeniem. I natychmiast dostrzegł to, czego oni nie zauważyli.

– Tam – wskazał. Spojrzeli. Opadającą w dół drogą przed nimi wspinały się właśnie dwa konie, niosące jeźdźców. Z tej odległości nie dało się jednak dostrzec nic ponad to, że zwierzęta są kasztanowe, jeźdźców zaś spowijają ciemne płaszcze.

– Chyba jadą nas powitać – stwierdziła z wahaniem Likal. Paul prychnął.

– Nie sądzę, by byli tak mili – odparł. – Chcą raczej sprawdzić, cośmy za jedni. Dalej Jenda, wyjedziemy im na spotkanie.

Klepnął konia po zadzie i ruszył w dół.

– Albo to przypadkowi podróżni – powiedział cicho chłopak, ale posłusznie zawrócił w stronę karawany, wspinającej się stromą drogą na przełęcz wolno i ociężale jak żuki, wskoczył na swego wierzchowca i ruszył za ojcem.

 

Dwóch jeźdźców nie było podróżnymi. Dało się to wywnioskować od pierwszego rzutu oka, ciemne płaszcze nie kryły całkiem miecza, wiszącego u pasa jednego z nich. Drugi miał prawą rękę schowaną pod tkaniną, nie było żadnej wątpliwości, że trzyma w niej niewielką, jednoręczną kuszę. Z kusz takich, w dodatku z biodra, strzelali tylko najwięksi zawodowcy.

– Witajcie – pozdrowił ich Paul, unosząc dłoń. Mężczyźni nie odwzajemnili gestu, ale ich miny nie były wrogie, lecz raczej zaciekawione.

– Kim jesteście i czego tu chcecie? – spytał rzeczowo ten z mieczem.

– To kraj króla – odparł spokojnie Nohneuer. – Mamy prawo tędy przejeżdżać.

– Macie – zgodził się jeździec. – Ale my chcemy mieć spokój w dolinie, toteż każdego wypytujemy.

– Nazywam się Paul von Nohneuer – odpuścił ojciec Jendy. – Jestem złotnikiem. Przybywam do waszej doliny, ponieważ dostałem pozwolenie od króla na przywrócenie do działania dawnych krasnoludzkich kopalń, które podobno gdzieś tu się znajdują.

Jeźdźcy zaśmiali się głośno. Ten z kuszą zrzucił kaptur, zobaczyli jego płomieniście rude włosy.

– Nie pierwsi jesteście, panie – odezwał się po raz pierwszy. – Ale wasze nazwisko i nam jest znane, nie będziemy tedy robić żadnych przeszkód. Ja jestem Wenir Ogniowładny, mojego towarzysza zaś zwą Terdahenem Wiernym.

– Czy mogę spytać – spytał z uśmiechem złotnik – skąd te przydomki?

– Nie drwijcie, panie – odpowiedział z krzywym uśmiechem Terdahen. – Tak, wyglądamy pewnie w waszych oczach na jakich błędnych rycerzy czy kogoś takiego, chłopców, co nadali sobie rycerskie miana i uganiają się za wyimaginowanymi bandytami. To mylne wrażenie. Strzeżemy tej doliny. Strzeżemy przede wszystkim podróżnych przed atakami dzikich zwierząt, które są niezwykle częste w okolicy. Winniście się więc cieszyć, że pojedziemy z wami do samego Edengoru.

– Ależ cieszymy się – zapewnił Paul.

 

***

 

Jechali kamiennym traktem pośród strzelistych, wysmukłych sosen. Terdahen wysforował się na czoło, droga zaś wiła się jak wąż, toteż przez większość czasu go nie widzieli. Jadący strzemię w strzemię z Paulem Wenir zapewniał jednak, że w razie niebezpieczeństwa Wierny wykryje je jako pierwszy.

– Mamy doświadczenie – pochwalił się Ogniowładny. – Strzeżemy tej doliny od bez mała pięciu lat.

– Od pięciu – mruknął von Nohneuer. – Znaczy od…

– Tak – uciął Strażnik. – Sporo wiecie, wychodzi. Ale nie mówmy o tym, nie teraz. Licho nie śpi, a zapewniam, że bać się jest czego.

– Czyżby? – spytał ironicznie z tyłu Jenda. – Wilków?

Wenir obrócił się w siodle a chłopakowi wydało się, że jego oczy płoną, jakby usprawiedliwiając przydomek.

– Tak – odparł cicho. – Wilków.

Po dość długiej jeździe drzewa po ich prawej ręce przerzedziły się, a potem całkiem znikły, zastąpione przez lazurową i nieskazitelną taflę wody.

– Niegdyś było to po prostu Złote Jezioro – powiedział Wenir. – Ale od pewnego czasu wszyscy nazywają je imieniem mego towarzysza, Aradina. Tutaj, u brzegu tej wody, powstrzymał on stado wilków, które przedarło się najbliżej Edengoru.

– Nie rozumiem – zmarszczył brwi Paul. – Czy tych wilków jest aż tak wiele? Słyszałem już o atakach całych watah na zwykłe wsie i z reguły chłopom udawało się odpędzić je grabiami i widłami.

– Nie widzieliście naszych wilków – odparł z bólem na twarzy Ogniowładny. – Zapewniam, że widły nie poskutkowałyby. Nieraz nie działają nawet klingi i magia, trzeba się uciekać do podstępów. A wilki nie są najgorsze. Ale nie będę o tym mówił tu, w dziczy. Powiedziałem: licho nie śpi. Spójrzcie, tam, o, po drugiej stronie jeziora widać już miasto. Objedziemy wodę zachodnim brzegiem, przebędziemy potok i jesteśmy już w zasadzie na miejscu.

– Kto – zagadnął go Nohneuer, gdy znów ruszyli – rządzi w mieście?

– Mamy kogoś na kształt burmistrza czy też wójta – wzruszył ramionami Wenir. – Ale tak naprawdę ludzie najbardziej cenią zdanie moje i moich towarzyszy. Jeśli idzie wam o to, czy nie będziecie mieć ze strony władz miasta jakich problemów z rozpoczęciem prac w kopalniach, to możecie być spokojni. Nie wadzicie nam, choć, z przeproszeniem waszym, jesteście w moich oczach kolejnymi szaleńcami, którzy prędko się stąd wyniosą.

– Tak czy inaczej dziękuję – kiwnął głową złotnik.

Po jakimś czasie przejechali przez drewniany mostek nad dość głębokim i rwącym potokiem. Za mostem było rozstaje dróg, a na rozstaju, przy niewielkiej kapliczce, czekało prócz Terdahena dwóch jeszcze jeźdźców. Jeden nosił identyczny czarny płaszcz i włócznię na plecach, drugi ubrany był inaczej – w obcisły, brązowo-zielony strój i kołpak z piórem na głowie. Przez ramię miał przewieszony niewielki łuk, zaś do nogi przymocował kołczan wypełniony strzałami.

Gdy się zbliżyli, ten ubrany na brązowo pchnął konia w kierunku Ogniowładnego, nie zwracając uwagi na Paula ani jego karawanę.

– Północny gościniec pusty – zameldował niedbale. – Ni śladu drapieżników, choć Jim twierdzi, że ostatnio w pobliżu karczmy widziano wilka. Nie zaatakował jednak.

Wenir kiwnął głową.

– Poznajcie się – powiedział. – Oto Paul von Nohneuer, złotnik, a to nasz najlepszy zwiadowca, Jougrand Tropiciel.

– Jesteście elfem, prawda? – spytał złotnik. Tropiciel przekrzywił oczy.

– Półelfem – skorygował, zdejmując kołpak. Jenda z ciekawością przyjrzał się jego długim, spiczasto zakończonym uszom. Pierwszy raz widział przedstawiciela tej rasy, obecnie niemal już nie występującej w świecie, w którym dominowali ludzie.  

– Jedźmy – warknął Jougrand, nakładając czapkę z powrotem, chyba zły z powodu uwagi, jaką zwracał. – Głodny jestem.

– Nie jedliście u Jima?

– Nie miał nic dla nas, łajdak jeden – odparł, podjeżdżając, czwarty ze Strażników, ten z włócznią. – Jak trzeba mu karczmy bronić, to z płaczem i szlochem do nóg nam pada, a gdy niebezpieczeństwo mija, to nawet ceny jadła nie chce obniżyć.

Ogniowładny kiwnął głową.

– Trzeba mu będzie pewnego razu powiedzieć kilka słów. Ale dobra, póki co jedźmy do miasta.

Ruszył przodem, a trójka pozostałych Strażników za nim. Paul kiwnął ręką, karawana ociężale potoczyła się drogą w kierunku nieodległego już Edengoru.

 

***

 

Strażnicy zaprosili na obiad Paula i Jendę. Chłopak gotów był kłócić się, by wymóc dołączenie jeszcze Likal, ale ojciec surowo pouczył go, że Strażnicy wykazują dużą grzeczność i nie należy przeciągać struny. Poszli więc we dwu, a niezadowolona Likal została w pokoju.

– Siadajcie – zaprosił ich, gdy tylko weszli do izby, Ogniowładny. Siedział przy stole wraz z pięcioma innymi mężczyznami. Trzech z nich było poznanymi już Strażnikami, dwóch pozostałych złotnik z synem nie znali.

– To są – dokonał prezentacji – Gidalbert Nieulękły i Hamlid Zabójca Wilków. Tamten zaś mąż, ten, któregoście już wcześniej widzieli na rozstaju, to Aradin Wspaniały, ówże sam, na którego cześć jezioro jest nazwane.

Teraz, gdy Strażnicy zrzucili płaszcze, Jenda mógł przyjrzeć się im dokładniej. Sam Wenir miał włosy i zarost w barwie płomienia. Nie był specjalnie wysoki, za to w jego aparycji widać było trochę cech krwi krasnoludzkiej – duży, orli nos i intensywnie zielone, bystre oczy. Terdahen miał chyba z sześćdziesiąt lat na karku, świadczyły o tym jego poorana bruzdami twarz i rzadkie, siwe włosy. Trzymał się jednak prosto jak struna, a posturą mógłby zawstydzić niejednego młodzieńca – sam Jenda był od niego o wiele chudszy.

Twarz Jougranda Tropiciela była – mimo jego mrukliwego charakteru – sympatyczna. Wąska szczęka i niebieskie oczy czyniły go podobnym do elfa czystej krwi, kasztanowo srebrne włosy przeczyły jednak temu wrażeniu. Nawet teraz, przy wieczerzy, miał na plecach swój łuk.

Hamlid zdawał się mieć około czterdziestu lat. Nosił na szyi, bardzo adekwatny do przydomku, naszyjnik z wilczych kłów i pazurów, jego przedramiona zaś okrywały skórzane, nabijane ćwiekami karwasze. Patrzył na wszystkich i wszystko spod byka, jakby tylko szukając możliwości zaczepki.

Najbardziej charakterystyczną cechą Aradina Wspaniałego była lewa część jego twarzy – przeorana bruzdami, pobliźniona, blada. Nie miał połowy ucha, zaś lewy oczodół zakrywała czarna opaska z wymalowanym czerwonym okiem. Wspaniały byłby zapewne całkiem przystojnym młodzieńcem, gdyby nie owe ślady, stanowiące sutą zapłatę za bohaterstwo podczas obrony Edengoru.

Ostatni ze Strażników, Gidalbert Nieulękły, niczym szczególnym się nie wyróżniał. Miał ostre rysy, taki sam nos jak Wenir, smoliście czarne, długie włosy, splecione w warkocz i w ogóle przypominał kruka lub gawrona.

Wszyscy poza Jougrandem ubrani byli w kolczugi, skórzane kurtki, brygantyny lub kaftany. W sumie cała szóstka sprawiała wrażenie zawodowych morderców lub najemników – ludzi znających się na wojennym rzemiośle jak mało kto.

Gdy usiedli przy stole, Jenda rozejrzał się. Poza nim, ojcem i Strażnikami, w izbie nie było żywej duszy.

Gidalbert i Aradin podsunęli im półmiski z kaszą. Złotnik z synem z ochotą wzięli się za jedzenie, długa droga przez góry obudziła w nich apetyt. Jadło nie było wykwintne i Jenda z przerażeniem myślał, że jeśli ojcu uda się wznowić prace w kopalniach, mogą się czymś takim żywić nawet przez wiele lat. Miał tylko nadzieję, że jeśli faktycznie interesy Paula pójdą zgodnie z planem, zgodzi się on sprowadzać własną żywność z najbliższych miast.

Strażnikom ewidentnie nie przeszkadzała cisza przy stole, bo nie kwapili się jej przerywać. Ani Paul ani Jenda nie odzywali się więc również. Dopiero gdy dwóch chłopców służebnych zabrało z ich stołu puste miski i zamieniło je na spienione kufle piwa, przemówił Wenir.

– Teraz – rzekł – możemy odpowiedzieć na wasze pytania, jeśli jakieś macie, panie von Nohneuer.

– Mam – kiwnął głową złotnik. – Niejedno, ale zacznijmy od tych prostych. Co się wydarzyło w tej dolinie i co dzieje się teraz?

Gidalbert, Jougrand i Terdahen parsknęli śmiechem, Hamlid prychnął pogardliwie, zaś Ogniowładny uśmiechnął się.

– Faktycznie proste pytanie zadaliście – zadrwił. – Nie lubimy tego tematu i, radzę wam, nie psujcie nim miłej atmosfery wieczoru. Spytajcie o to kiedy indziej, obecnie zaś zadajcie jakieś inne pytanie.

– W takim razie: czy kopalnie są bezpieczne? Mogę jechać tam jutro bez obaw? – spytał Paul. Jougrand wzruszył ramionami.

– W tej części doliny raczej nie ma drapieżników – odparł. – Trafiają się z rzadka. Droga powinna być bezpieczna, ale i tak lepiej byłoby wam wziąć kogoś z naszych dla ochrony.

– Jutro na patrolu nie są Terdahen i Jougrand – poinformował Ogniowładny. – Jeśli więc kto miałby jechać, to oni.

– Ja nie – powiedział sucho Terdahen. – Trzy dni wytrząsałem sobie tyłek na kulbace, to teraz chcę się choć jeden wywczasować.

– A wy, panie Tropicielu? – zwrócił się do półelfa Paul. Jougrand wzruszył ramionami.

– Mogę jechać – odparł. – Ale postawicie mi potem piwo lub co takiego.

– Umowa stoi.

– Likal też pewnie chętnie pojedzie zobaczyć – powiedział Jenda. Tropiciel skrzywił się.

– Ta panienka, tak? Nie obraźcie się, młody panie, ale nie wygląda mi ona na doświadczoną traperkę. To panna z miasta, poznać po pierwszym rzucie oka, a w kopalniach ciemno i brudno.

– Likal pojedzie, jeśli będzie chciała – warknął chłopak. Półelf uśmiechnął się pogardliwie, po czym przechylił się nad stołem w jego stronę.

– Proszę bardzo – syknął. – Ale wówczas beze mnie. Jeśli spotkamy watahę wilków lub niedźwiedzia, wy jako mężowie, wierzę, staniecie do walki. Ale tę twoją Likal trzeba będzie bronić i strzec. Nie piszę się na to.

– Zgoda – powiedział szybko Paul, nie pozwalając dojść do głosu synowi. – Będzie jak mówicie, panie.

Półelf kiwnął głową.

– Chciałbym też – ciągnął złotnik – udać się w najbliższych dniach do owego dawnego obozu diggerów.

Strażnicy przestali się uśmiechać. Znikły, jak pod podmuchem lodowatego, górskiego wichru, pozory ich dobrego humoru, pokazały się prawdziwe twarze, zgorzkniałe, zmęczone, ponure.

– Nie radzę – powiedział chłodno Hamlid, odzywając się po raz pierwszy. – Po tamtej stronie doliny jest dużo, dużo niebezpieczniej. Do tego my mamy swoje własne doświadczenia z tym miejscem. Nikt z nas tam nie pojedzie, a i wy nie macie czego tam szukać.

– Chcę – odparł spokojnie Paul – dowiedzieć się, czy nie dałoby się i tam rozpocząć eksploatacji złota. Jeśli zaś chodzi o eskortę, mogę zaoferować wam pokaźne udziały w zyskach.

Strażnicy prychnęli pogardliwie. Wenir machnął ręką.

– Nie oferujcie nam – powiedział – jastrzębia, co na drzewie siedzi. Jeśli już chcecie płacić, to gotówką, do ręki. Nie znajdziecie wśród nas takiego, co by za wyśnione złoto chciał karku nadstawiać. My nie jesteśmy baśniowymi rycerzykami, tylko wojownikami, którzy walczą o dobro doliny. I swoje własne przy okazji.

– Mam pieniądze – nie rezygnował złotnik. – Jestem pewny, że na tyle dużo, by was skłonić do pomocy.

– Zobaczymy – wzruszył ramionami Gidalbert. – Chwilowo, jak rzekł Wenir, nie oferujcie nam wyśnionych skarbów. Po waszych jutrzejszych oględzinach kopalni może się okazać, że jednak opuszczacie okolicę.

– Po wysiłku, jaki włożyłem w uzyskanie pozwolenia eksploatacji – uśmiechnął się Nohneuer – nie poddam się tak łatwo.

– Skoro tak – Wenir podniósł się jako pierwszy – to życzymy wam powodzenia. Byłoby może i dobrze, jeśli faktycznie zaczęlibyście wydobywać złoto. Dolina na powrót by ożyła, jak przed pięciu laty. Chwilowo zaś żegnajcie.

– Dobrej nocy – kiwnął głową Paul.

 

 

 

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne
Zobacz wszystkie komentarze
0
Jeśli podoba ci się ten tekst, zostaw komentarz!x
()
x