Jechali porządnym, kamienistym traktem na południowy wschód. Wiódł on, jak twierdził Jougrand, od Edengoru, aż do kopalń. Dość już blisko gór drogę przegradzała Rozpadlina Krasnoluda, ale przejście zapewniał drewniany most, który, lubo stary, powinien utrzymać ciężar jeźdźców, w dawnych czasach bowiem jeździły po nim wozy wypełnione złotem. Wyruszyli niedługo po wschodzie słońca, zjadłszy jedynie niewielkie śniadanie. Tropiciel twierdził, że droga zajmie przynajmniej dwie godziny, a musieli mieć czas także na dokładne obejrzenie kopalń. Jechali we czworo, na czele Jougrand strzemię w strzemię z Paulem, za nimi Jenda z Ludvikiem, fachmanem, specjalistą od kopalń, prochu, kilofów i całej reszty rzeczy związanych z górnictwem. Tropiciel zażądał wcześniej, by każdy z nich miał przy sobie broń. Paul sam więc przypasał miecz, choć wyglądał z nim raczej śmiesznie, Jenda i Ludvik zaś dostali szerokie kordy, niezbyt praktyczne do walki konnej, będące jednak lepszymi, niż gołe pięści. Co prawda Jougrand twierdził, że po wschodniej strony doliny rzadko pojawiają się dzikie zwierzęta, ale wolał mieć pewność, że gdyby jednak doszło co do czego, wszyscy będą mogli się bronić.
Tym razem Tropiciel okazał się bardziej rozmowny, niż poprzedniego wieczora. Na powtórzone pytanie o to, co dzieje się w dolinie, trochę pomruczał, w końcu jednak opowiedział:
– Wszystko zaczęło się pięć lat temu, wtedy, gdy to obóz poszukiwaczy złota został zniszczony. Zaatakowały go, jak sądzimy, dzikie zwierzęta w niesłychanie skoordynowanym ataku. Niedźwiedzie, wilki, nawet dziki… znaleziono wszelakie ślady. Mnie jeszcze wówczas nie było w okolicy, wiem tylko z relacji, że tam leżały sterty trupów, okrwawione ludzkie zwłoki w poszarpanych namiotach… Z początku Edengorczycy chcieli wynieść się z okolicy z powodu grozy i strachu przed zwierzętami, nie mieli jednak dokąd. Wtedy to po raz pierwszy sformowali się Strażnicy. Było ich z początku czterech: Wenir, Aradin, Terdahen i Gidalbert. Oni pochodzą stąd, mieszkali w Edengorze, a Wenir i Aradin mieli nawet krewnych w owym zmasakrowanym obozie. My, ja, Hamlid i Izeldreht pojawiliśmy się później.
– Izeldreht? – spytał złotnik. Tropiciel kiwnął głową.
– Nasz wódz – powiedział. – Izeldreht Prawdomówny. Nie jeździ na patrole, lecz od dawna przesiaduje w ratuszu, wydając nam jedynie niekiedy polecenia. On oraz ja z Hamlidem przyjechaliśmy w te strony jako trójka najemników. Strażnicy zaproponowali nam kwatery i porządny żołd, płacony z kasy Edengoru. Tedy zostaliśmy i od tego czasu chronimy szlaki. Czasem bowiem, raz na kilka miesięcy, zdarza się, że któryś z podróżnych zostaje napadnięty. Te zwierzęta działają w niezwykłej koordynacji, rzekłbym, że jak grupa bandytów. Pojedyncze osobniki wypatrują przy traktach, jak zwiadowcy, a potem całe grupy atakują, najczęściej tych, którzy wiozą jakąś żywność. Zdarza się jednak, że gdy są bardzo wygłodniałe, podchodzą pod Edengor. Najsłynniejsza bitwa była wówczas, gdy nasza szóstka powstrzymywała ich atak na zachodnim gościńcu, ale jedna grupa się przedarła i tych powstrzymał Aradin. Te diabły walczą pysk w pysk, ramię w ramię. Czyście kiedy, panie, widzieli, by niedźwiedzie i wilki tak doskonale współpracowały?
– Nigdy – odparł zgodnie z prawdą Paul. – Ale wróćcie, jeśli łaska, do kwestii owego obozu.
Jougrand skrzywił się, jakby złotnik zaoferował mu połknięcie żywej żaby.
– Niech wam będzie – mruknął. – Ten obóz najwnikliwiej badałem chyba ja sam, na krótko po moim wstąpieniu do Strażników. Duża część śladów była już wtedy niestety zatarta i zadeptana przez mieszczan, którzy byli tam obejrzeć masakrę i przy okazji nakraść złoto zmarłych diggerów.
Splunął na ziemię i wymamrotał jakieś przekleństwo.
– W każdym razie niewiele odkryłem, tyle tylko, że zwierzęta owe po walce oddaliły się w stronę gór jednym, zwartym stadem. Do teraz muszą tam siedzieć, dolinę bowiem nie raz już zjechaliśmy wzdłuż i wszerz, choć to mało bezpieczne nawet dla nas, i żadnych ich leż nie odkryliśmy. Wychodzi więc, że schodzą w dolinę, by szukać łatwych łupów, zamiast polować na kozice, żywią się podróżnymi i tym, co owi wożą ze sobą.
Tym razem Paul nie odezwał się już.
Trakt, co Jenda zauważył, gdy przestał słuchać opowieści Jougranda, powoli lecz konsekwentnie piął się w górę. Niemalże cały czas zdobywali wysokość, a ponieważ jechali już dobrą godzinę, mogli być w tej chwili przynajmniej siedemset stóp powyżej Edengoru i Złotego Jeziora. Droga od samego miasta wiodła przez las, chłopak nie mógł więc podziwiać piękna doliny, a wciąż miał w pamięci ów obraz, który zobaczył poprzedniego dnia z przełęczy. I czuł niedosyt. Po siedemnastu latach życia w kamiennych murach stolicy miał wrażenie, że całymi latami mógłby przemierzać tę dolinę, zjechać ją wzdłuż i wszerz bardziej jeszcze niż Strażnicy i napawać się jej wspaniałością.
Chwilowo jednak musiał mu wystarczyć widok kamienistej drogi, pni sosen po obu jej stronach i gałęzi, zwieszających się nad głowami jeźdźców.
Paul i Jougrand znów podjęli rozmowę, tym razem jednak dotyczyła ona spraw światowych, o których Tropiciel, po pięciu latach spędzonych w dolinie, nie wiedział, złotnik zaś z chęcią dzielił się informacjami. Jendę jednak ten temat nudził, uczestniczył, czy raczej udawał że uczestniczy, w takich rozmowach od ukończenia trzynastego roku życia, ponieważ jego ojciec chciał, by nabierał wiedzy. Teraz więc, z braku alternatywy, zagadnął Ludvika, fachmana-górnika:
– Jak sądzisz – do wszystkich pracowników ojca zwracał się po imieniu – możliwa będzie eksploatacja?
Ludvik, starszy już, posiwiały mężczyzna o spokojnym spojrzeniu ascety i kojącym, flegmatycznym głosie, uniósł głowę znad kulbaki. Chyba zadrzemał.
– Wszystko zależy od stanu, w jakim znajdują się kopalnie, młody panie – przemówił sennie. – Nie martwię się o infrastrukturę kasztów, owych podpór, co chronią strop przed zawaleniem, ponieważ we wszystkich krasnoludzkich kopalniach, jakie odwiedziłem, były one na niezwykle wysokim poziomie. Owo plemię, póki żyło, znało się na górnictwie lepiej od innych. Mój mistrz sam uczył się od krasnoluda i zawsze mawiał…
– A złoża? – skierował rozmowę z powrotem na właściwe tory Jenda. – Wszak może ich już w ogóle nie być, skoro krasnoludy opuściły te kopalnie.
– A to już inne zmartwienie – przyznał staruszek. – Istotnie, jeśli złota nie ma, to i wydobywać nie będzie czego. Krasnoludy jednakowoż nie zakładały kopalń w miejscach, gdzie złoża były małe. Sądzę więc, że jeśli przy pomocy prochu otworzyć kolejne pomieszczenia i korytarze, pewnikiem znajdzie się jeszcze całe mnóstwo niewydobytego złota.
– Prochem? – zdziwił się Jenda. Ludvik uśmiechnął się.
– A nie nudzę was czasem, paniczu? Interesuje was to?
– Oczywiście – zełgał gładko chłopak. No jasne, że temat był drętwy i nudny jak nauka języka elfickiego, ale nawet on stanowił lepszą alternatywę, niż ponure wpatrywanie się w milczeniu w kamienie drogi.
– A więc tak – podjął fachman – prochem. Trzeba z nim oczywista bardzo uważać, używać w bardzo małych ilościach i pod nadzorem doświadczonych osób. Jeśli wysadzić zbyt dużą jego ilość na raz, kaszty połamią się jak zapałki, a ogromna masa kamienia zwali na głowy nieostrożnym górnikom. Wszelako rozsądnie dawkowany, pełni proch ważną niesłychanie funkcję w górnictwie. W chwileczkę zaledwie wysadza skałę, na której przebicie dziesięciu górników potrzebowałoby trzech godzin. Tak, tak. Wiedziały krasnoludy, co robią, gdy ów czarny proszek wynalazły.
Jenda nie skomentował.
***
Gdy minęło się górę Huramanadar, niewysoki, za to bardzo stromy szczyt wewnątrz doliny, Rozpadlina Krasnoluda otwierała się niespodziewanie u stóp jeźdźców, jak rozchylone w paskudnym uśmiechu usta ogromnego olbrzyma. W miejscu, w którym wisiał drewniany most, mogła mieć, lekko licząc, z sześćdziesiąt łokci głębokości. Jej południowy kraniec niknął gdzieś za zboczem Huramanadaru, lewy zaś zakręcał na wschód i również stawał się niewidocznym. Sam most był w istocie porządny. Choć w niektórych miejscach brakowało pojedynczych desek, wisiał nie na linach, lecz na łańcuchach, przytwierdzonych do wbitych w brzegi pali, z których każdy był na tyle gruby, że Jenda nie objąłby go rękami. Przejazdu po nim wyładowanym złotem wozem ryzykowałby w tej chwili jedynie szaleniec, ale czterech jeźdźców nie powinno mieć problemów.
Jougrand, odważnie, pierwszy pchnął wierzchowca do przodu. Kopyta konia zastukały o deski, łańcuchy zadzwoniły, most delikatnie się zakołysał, ale nic nie pękło ani się nie złamało. Jenda podczas przejazdu usilnie starał się nie patrzeć w dół, skupiając wzrok na ośnieżonym szczycie Darahadaru i pozwalając koniowi samemu wybierać drogę. W końcu jednak znaleźli się wszyscy szczęśliwie na drugim brzegu rozpadliny i ruszyli dalej.
– Stąd jeszcze z kwadrans drogi – poinformował ich Tropiciel. Sam jednak przestał trzymać się wraz z nimi, zdjął z pleców łuk i ruszył nieco szybciej, chcąc sprawdzić, czy w okolicach kopalń jest bezpiecznie.
Jechali więc we trzech, znów pośród drzew. Jenda przyzwyczaił się już do obecności przewodnika i czuł się nieswojo bez niego, od czasu do czasu zerkał przez ramię, czując, jak mu się zdawało, nieustannie czyiś wzrok na karku. Trakt, dotychczas wznoszący się łagodnie, teraz zaczął wspinać się w górę ostro i szybko, jak narowisty rumak. Chłopak zastanawiał się, jak zjeżdżały tędy wozy.
W końcu droga znów się wyrównała, a przed ich oczyma otworzyła się duża polana, z dwóch stron otoczona przez drzewa, z trzeciej przez zbocze Darahadaru. Po obu stronach drogi ziemia była gliniasta i rozmoknięta, jakby od niedawno stopniałego śniegu. Trakt na mniej więcej środku polany rozgałęział się na trzy drogi, zaś na rozstaju, przy jakiejś dawnej kapliczce, czekał na nich Jougrand. Łuk zawiesił już z powrotem na plecach.
– Te drogi – wskazał, gdy podjechali – wiodą do trzech kopalń, ich wyloty widać stąd zresztą. Tam, gdzie zbocze góry wygląda jak płat pszczelego miodu, były ongiś wydrążone przez krasnoludy groty, w który owe mieszkały. Teraz, według mojej wiedzy, stoją puste.
Wykonał ręką zamaszysty gest, wskazują kopalnie.
– Do której wybierzemy się najpierw? – spytał. – Ostrzegam, że nie zdążymy dzisiaj zobaczyć wszystkich trzech. Ba, możemy mieć problem z dokładnym spenetrowaniem jednej. Byłem tu raz i ta sieć korytarzy jest naprawdę ogromna, ciągną się one w nieskończoność.
– Idźmy więc za kolejnością – zdecydował Paul – i zacznijmy od tej z prawej.
– Wedle woli.
***
Jendzie się w kopalni nie podobało.
Powietrze w korytarzu, którym maszerowali od dłuższego czasu, było zatęchłe i brzydko pachniało. Podłoga usłana była odłamkami skały, o które co chwila się potykał, ciemność wydawała różne dziwne, niepokojące dźwięki, a krąg światła rzucanego przez pochodnię Jougranda sięgał zdecydowanie zbyt blisko, jak na jego gust. Chłopak nie wyobrażał sobie, jak krasnoludy mogły całe lata spędzać w tych kazamatach, w dodatku ciężko pracując.
Ludvik, absolutnie odmiennie od Jendy, dopiero tutaj, w kopalni, naprawdę się ożywił. Mamrocząc radośnie, biegał z podziwu godnym wigorem od ściany do ściany, opukując je, masując i głaszcząc. Chłopak zapytał go, co właściwie robi, gdy jednak staruszek powiedział mu z konspiracyjnym wyrazem twarzy, że „bada puls skały”, zamknął się.
Gdy wyszli zza kolejnego z zakrętów korytarza, wszystkim czterem, w tym Jougrandowi, zaparło dech w piersiach.
Korytarz zamieniał się tu w nieprawdopodobnie wielki szyb, mający kształt lejka i zwężający się ku dołowi. Miał on średnicę chyba dwustu łokci, głęboki był zaś tak, że dno wydawało się mieć średnicę talerza.
A wszystko to widzieli.
Mrok rozświetlały światełka na ścianach, wyglądające jak tysiące zapalonych świeczek. Najbliższe świeciło jednak zaledwie o parę kroków od nich i mogli ze zdziwieniem zobaczyć, że to nie świeczka, lecz coś w rodzaju grzyba, emitującego spod kapelusza niewielką ilość biało-zielonego światła. Nikt z nich, nawet Ludvik, nigdy nie widział czegoś takiego.
– Jak tam zejdziemy? – spytał Jenda, wciąż w oszołomieniu patrząc w dół. Paul przełknął tylko ślinę, Jougrand zaś wskazał na jakąś dziwną, drewnianą konstrukcję, stojącą po ich prawej ręce.
– To mi wygląda na windę – powiedział. – Pytanie brzmi, czy można jej w ogóle użyć.
Okazało się, że można. Liny były w zaskakująco dobrym stanie, nie zgniły, nie miały nawet za dużo przetarć. Sam kosz, którym transportowano użytkownika w dół lub w górę, prezentował się nieco gorzej, deski niebezpiecznie skrzypiały pod nogami wchodzącego do niego Paula.
– Kto zostanie na górze? – spytał Ludvik, pociągając nosem. – Mechanizm, jak znam krasnoludzką robotę, można obracać nawet jednym palcem, ale bądź co bądź ktoś musi to robić. Tam jest koło, prawdopodobnie za jego pomocą opuszcza się kosz lub podnosi. Widziałem już coś takiego.
– Ja mogę zostać – zgłosił się na ochotnika Jenda, ale Jougrand pokręcił głową.
– Idź, paniczu – powiedział ironicznie. – Ja zostanę, mniemam bowiem, że do kierowania tym cackiem potrzeba jednak trochę więcej niż jeden palec.
Jenda oburzony otworzył usta, ale Paul nie pozwolił mu się odezwać, chwycił go za ramię i wciągnął do kosza. Fachman wszedł również, a Tropiciel podszedł do kołowrotu.
– No dobra – zatarł ręce. – Jakby coś poszło nie tak, serdecznie was przepraszam… z góry.
Parsknął śmiechem z powodu swojego żartu, po czym ułapił koło i zaczął kręcić.
Moment pierwszego szarpnięcia był dla Jendy przerażający. Oczami wyobraźni widział już, jak lina zrywa się, a oni sami lecą w koszu kilkaset stóp w dół. Nic takiego jednak się nie wydarzyło, po chwili drewniany wózek przestał się trząść i zjeżdżali już spokojnie, gładko i płynnie. Lina lekko skrzypiała, nie wyglądało jednak na to, by miała złośliwie się zerwać.
– Krasnoludzka robota! – nie wytrzymał Ludvik, jak się okazywało będący, oprócz mistrza górnictwa, także miłośnikiem krasnoludów. – Wiedziałem! Wspaniała konstrukcja, ten dźwig pozostaje w świetnym stanie nawet pół wieku po zakończeniu jego użytkowania.
– W istocie – powiedział z zadowoleniem Paul. – Okazuje się, że nawet nie będę musiał wymieniać owej windy. Sądzę zresztą, że moi ludzie nie byliby w stanie zbudować nic lepszego.
Jazda nie trwała zbyt długo. Po góra minucie wychodzili już z kosza na dnie szybu.
– Zaczekam na was – dobiegł ich z góry głos Jougranda. – Jeślibyście jednak nie wracali zbyt długo, wrócę rano.
– Ha, ha – odpowiedział kwaśno Nohneuer, unosząc wysoko pożyczoną od niego pochodnię. – Zbyt długo i tak nie możemy tu przebywać, bo łuczywo się wypali.
***
– Ludvik, co o tym sądzisz?
W świetle płomienia stara, pobrużdżona twarz górnika sprawiała niepokojące wrażenie. Do tego teraz fachman wykrzywiał ją w czymś, co chyba było zdziwionym grymasem.
– Nie wiem – odpowiedział. Stali przed wnęką w ścianie, głęboką może na trzy metry. Podłogę pokrywała tu duża ilość odłamków skalnych, wśród których od czasu do czasu błyszczały w świetle pochodni miniaturowe bryłki złota. Jenda nie rozumiał, co w owym zagłębieniu jest tak intrygującego i czemu zatrzymali się akurat przy nim.
– Gdyby to nie było niemożliwe – przemówił wreszcie Ludvik – rzekłbym, że ktoś tu dopiero co wydobywał kruszec. Dopiero co, czyli na przestrzeni ostatniego pół roku. Złoto nie zaczęło się jeszcze pokrywać patyną, a powietrze jest tu mocno wilgotne, gdzieś muszą znajdować się podziemne zbiorniki z wodą. Jeszcze parę miesięcy i jak nic znaleźlibyśmy na tych drobinkach osad. W dodatku spójrzcie tu, o, odłamki skalne są poodgarniane na boki. Tworzą długi ślad, jakby ktoś coś tędy ciągnął, być może sanie ze złotem.
– A to by znaczyło – zmarszczył brwi Paul – że ktoś z miejscowych tu sobie cichaczem wydobywa złoto z kopalń, które z woli króla należą już do mnie! Trzeba będzie temu procederowi czym prędzej zaradzić.
– Są też jednak i dobre wieści – powiedział z uśmiechem staruszek. – Złoto musi tu być, skoro ktoś je eksploatuje. Będziecie bogaci, panie Nohneuer.
– Będziemy – rozpromienił się Paul.
***
Gdy wyszli z jaskini, Jenda z rozkoszą wciągnął do płuc czyste, chłodne, górskie powietrze. Pod ziemią dostawał mdłości z powodu zaduchu, tu zaś poczuł się jak nowo narodzony.
– Chodźcie, coś wam pokażę – powiedział Jougrand, wskakując na konia. Podążyli jego śladem.
Tropiciel wywiódł ich niezauważoną wcześniej przez nich ścieżką w górę, po zboczu Huramanadaru, aż na niewielką, naturalną platformę widokową, wznoszącą się kilkaset stóp nad wylotem kopalni, którą niedawno opuścili.
– Niewiele osób wie – powiedział cicho, gdy z zachwytem wpatrywali się we wspaniały, oświetlony blaskiem popołudniowego słońca pejzaż doliny – że krasnoludy w sercach, poza twardą surowością i butną dumą, miały też wielką wrażliwość na piękno tego świata. Wiele z nich kolekcjonowało drogie kamienie szlachetne nie z powodu ich wartości, lecz dlatego, że stanowiły wspaniałe ozdoby. Bardzo charakterystycznym dla ich nacji były grupy kolekcjonerów, wymieniających się najpiękniejszymi okazami. Poza kruszcami, kochały jednak krasnoludy także wspaniałe krajobrazy. Ta platforma, na której stoimy, nie służyła, jak mniemam, niczemu innemu poza obserwowaniem krajobrazu. Podziwiajcie go więc i wy.
Podziwiali. W blasku powoli zachodzącego słońca Złote Jezioro wydawało się rzeczywiście złote, jakby do jego wód spłynął kruszec z gór, jak w legendach. Wzrok Jendy przykuł jednak dym, wznoszący się spomiędzy drzew i skał po prawej stronie, blisko zbocza Huramanadaru. Spytany Jougrand znów się skrzywił, tak jak wówczas, gdy przyszło mu opowiadać o starym obozie diggerów.
– To jest dom Vardena – powiedział.
– A kimże jest ów Varden? – zainteresował się Paul. – Samotnikiem?
Tropiciel parsknął.
– Tak bym go nie nazwał. W istocie mieszka na odludziu, ale otacza się zgrają około dwudziestu bandytów. Tak ich zwiemy, choć nigdy, wedle naszej wiedzy, nie dopuścili się żadnej grabieży czy mordu. Noszą jednak broń i mają wyjątkowo bandziorskie, zakazane gęby. Nie bronią wraz z nami doliny, a bardzo by się przydali, ale i nigdy nie wchodzą nam w drogę. Wielu mniema, że sam Varden prowadzi tu jakieś szemrane interesy, nikt jednak nie może mu tego udowodnić.
Jendzie przemknęła przez głowę ich niedawna wizyta w jaskini. I miejsce, w którym, jak twierdził Ludvik, ktoś całkiem niedawno wydobywał złoto.