Oliada

Powieści

Opowiadania

Poradniki

Sklep

O mnie

Kontakt

Morze eksplodowało na wszystkie strony. Fale zakołysały stojącymi przy brzegu okrętami, nawet Naglfar zachwiał się lekko z burty na burtę. Z wody uniósł się i wzbił w powietrze smok. W jego wypadku określenie „ogromny” nie byłoby adekwatne. O ile Fenrir był duży, przy wężu-smoku Jormungandzie wyglądał jak mysz przy kocie. Midgardsom sam łeb miał tak wielki, jak cały wilk, skrzydła zaś jak żagiel Naglfara. Pod postacią węża byłby zapewne jeszcze o wiele większy, jako smok jednak lepiej nadawał się do walki. Wzleciał wysoko, wysoko ponad wyspę, ale nawet z tej odległości wciąż wydawał się wielki. Wzrok wbijał w pagórek bogów. W swego odwiecznego wroga.

 

[Olgierd Adamczak, Ragnarok]

 

– Nie śpij – szturcha go Berd. Keldan unosi niechętnie powieki, patrzy w dół, w parów.

– Ni widu – ziewa Trost, potwierdzając jego domysły. – Mrok gęstszy niż włosy tej czarnulki, córki Robaka, re dela hen ta garshana yt eweld da – wymrukuje kilka gniewnych słów narzeczu swych krewniaków, ludu pustyni.

– Do świtu godzina – wzdycha Berd.

Z ciemności po lewej dobiega głośne kichnięcie i nieco cichsza klątwa. Keldan w zamyśleniu przesypuje piasek między palcami, starając się wzrokiem przebić czerń. W przeciwieństwie do innych myśliwych, nie czuje zimna, ogarniającego pustynię od zmroku do jutrzenki. Może to zasługa okrywającego go grubego kożucha z cennej tu owczej wełny, podarku otrzymanego niedawno od ojca, może dreszczu, jaki Keldan czuje na plecach – w końcu to jego pierwsza poważna wyprawa. Nie zastawianie pułapek na lisy, nie strzelanie z łuku do antylop, ale wreszcie Sandeas, polowanie na wielkie, pustynne węże. Ich największe widziane osobniki mają do trzystu stóp długości i osiemnastu szerokości, na takie jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie polował. Ten tutaj, w dolinie, liczy sobie, według relacji jednego z myśliwych, zaledwie czterdzieści pięć stóp długości i jakieś sześć szerokości w głowie.

Od wschodu widać pierwsze przebłyski jasności, niebo tam jest odrobinę jaśniejsze od reszty, wciąż jednak tak słabo, że ledwie da się skupić na nim wzrok. Jeszcze dwa kwadranse, byle tylko się nieco rozwidniło, i ruszą.

Trost przewraca się z boku na bok, szeleszcząc ubraniem, nie może znaleźć sobie wygodnego miejsca. Nawet nie patrzy w jar, zdaje się drzemać. Keldan spogląda w bok, jego ojciec powolnymi, starannymi ruchami przesuwa nożem po kamieniu, nic sobie nie robiąc z wydanego nakazu zachowania ciszy. Dalej z ciemności znów słychać kichnięcie.

Z prawej dochodzi głośne tupanie, słyszalne chyba nawet w ich osadzie. Berd podnosi głowę, ale Keldan bez tego już wie, tylko jeden człowiek w ich drużynie mógłby tak stąpać.

– To fascynujące – odzywa się Neraan, klękając obok nich. – To oczekiwanie jest fascynujące, prawda? Te emocje, ten dreszcz podniecenia. Zagrożenie jest tak niedaleko, a jednak my mimo to stoimy dzielnie i…

– Jeśli w tej chwili nie zamkniecie ust – przerywa mu, wcale nie otwierając oczu, Trost – zamknę wam je nożem.

Neraan wzdryga się, ale siada obok nich. Nie odzywa się więcej. Keldan i bez tego czuje, że dwaj myśliwcy obok niego woleliby, by sobie poszedł, i wcale go to nie dziwi. Neraan jako jedyny nie urodził się w ich osadzie, lecz Deszcz temu przybył z oddalonego o setki stajań miasta. Jest chyba jakimś badaczem lub też uczonym, chłopak dokładnie nie wie. Przyjechał, by na własne oczy zobaczyć, i potem opisać, Sandeas. Znajduje się w składzie grupy za zgodą myśliwców, ale tylko dlatego, że za ów przywilej zapłacił bardzo bogatymi darami, między innymi właśnie owym kożuchem Keldana.

Ciemność rozrzedza się nieco bardziej, na tyle, by dało się rozróżnić kontury kształtów w dolinie. Chłopak wytęża wzrok, ale nie jest jeszcze w stanie dostrzec wielkiego cielska węża. Widzi jedynie cienie skał, pokrywających część zbocza.

Wreszcie rąbek wielkiej tarczy słonecznej wyłania się zza horyzontu. Na pustyni natychmiast robi się jaśniej, gdy wytężyć wzrok, można nawet zobaczyć innych myśliwców, czekających na swych stanowiskach po prawej i lewej, na skraju jaru. W sumie dwudziestu trzech. Dwudziestu trzech uzbrojonych w łuki i włócznie mężczyzn przeciwko czterdziestopięciostopowej bestii.

– Jest – szepcze Berd, uśmiechając się szeroko. Keldan patrzy. W dole, na samym niemal środku wąwozu, majaczy wciąż niewyraźna sylwetka. Niewiarygodnie długa, wije się przy wielkiej skale.

– Większy – mruczy Trost. Faktycznie, wąż nie ma czterdziestu stóp długości, lecz niemal sześćdziesiąt. Tym jednak lepiej, póki śpi, jego rozmiar nie ma znaczenia, a mięsa będzie więcej. Musi spać, gdyż owe węże przed zrzuceniem skóry sypiają przynajmniej pół doby.

Myśliwcy z innych stanowisk podnoszą się powoli z bronią w ręku. Trost zrywa się sprężyście, chwyta łuk. Berd wsuwa nóż do buta, wstaje, od niechcenia młynkuje włócznią. Keldan ma podobną, ale ojciec wcześniej już nakazał mu trzymać się z tyłu i zastrzegł, że w razie nieposłuszeństwa nie zabierze go na żadną następną wyprawę.

Inni myśliwi schodzą już powoli, Trost i Berd też więc ramię w ramię ruszają w dół. Keldan patrzy na Neraana, badacz trzyma w rękach nóż, ale tak, jakby ów miał zaraz przebić jego samego. Chłopak wzywa go, też zaczynają schodzić. Jego ojciec i Pustynnik są już tymczasem parę łokci niżej, ale idą powoli, ostrożnie. Zbocze jest strome, jeden nieuważny krok może skutkować osunięciem się w dół z lawiną piasku i, co gorsza, przebudzeniem węża. Bestia ma zostać zabita ciosem włóczni w podgardle, jedyne niechronione łuską miejsce, ale jest to możliwe jedynie podczas jej snu. Teoretycznie można by to zrobić także w walce, dlatego myśliwców jest aż tylu, ale takich sytuacji znano tylko kilka.

Keldan schodzi ostrożnie, stawiając stopy tak, jak uczył go ojciec. Neraan też zapewne się stara, nie idzie mu jednak zbyt dobrze, hałasuje i zrzuca sporo piasku. Powoli robi się coraz jaśniej, słońce jest już w jednej trzeciej nad horyzontem, widać nieruchome, wielkie ciało węża. Bestia jest bardzo jasna, niemal biała. Większość z widywanych przez Keldana węży, nawet mniejszych, ledwie kilkumetrowych, miała ubarwienie w kolorze piasku, ten jest jaśniejszy, nie wtapia się tak w otoczenie.

Pierwszy myśliwiec, Draben, najstarszy i najbardziej doświadczony z drużyny, stoi już na dnie wąwozu. Niektórzy z pozostałych zatrzymują się, nakładają strzały na cięciwy, większość idzie dalej, powoli. Otaczają bestię z każdej strony, w przypadku walki ich najlepszym ustawieniem będzie rozsypka. Keldan mija Trosta, wyciągającego strzałę z kołczanu, idzie dalej za ojcem. Draben powoli, krok za krokiem, zbliża się do śpiącego węża.

Keldan słyszy hałas za sobą, obraca się w chwili, gdy zjeżdżający w lawinie piasku Nerdaan właśnie go mija. Uczony przytomnie nie krzyczy, ale i tak dźwięku, z jakim ląduje na dnie jaru, nie można nazwać cichym. Widać, że Berd ma wielką ochotę zrugać go, nie może jednak, klęka jedynie obok i przykłada palec do ust.

Chłopak staje obok ojca gdy ten powoli się podnosi, pomagając wstać Nerdaanowi.

– Ani drgnij – szepcze Berd z napięciem w głosie. Keldan zdezorientowany patrzy na niego, potem dalej w jar. I rozumie. Draben już nie podchodzi do węża, stoi nieruchomo jak posąg, zamarły w pół kroku. Wszyscy wiedzą, co to oznacza – bestia musiała się poruszyć. Chłopak czuje, jak drżą mu ręce, a zęby szczękają bardziej niż wiatrowe dzwoneczki podczas burzy piaskowych. Dwudziestu trzech myśliwców, oraz podnoszący się właśnie Nerdaan, zamiera w bezruchu. A potem dzieje się coś nieprawdopodobnego; Draben, ku przerażeniu wszystkich, rusza nagle biegiem w stronę węża. Nim ktokolwiek dobywa głosu ze ściśniętej krtani, stary myśliwy już jest przy bestii i kopie ją z całej siły nogą.

Keldan krzyczy.

Bok węża ustępuje pod kopniakiem, wygina się do środka, a potem zapada do środka, jak namiot pozbawiony masztu. Myśliwi patrzą z osłupieniem, jak Draben odsuwa się nieco, po czym z całej siły wbija włócznię w to, co pozostało z bestii, a co wygląda teraz jak rozpostarta na ziemi długa tkanina.

Keldan słyszy za plecami klnącego Trosta, pustynnik zsuwa się po piaskowym zboczu i staje obok nich.

– Skóra – stwierdza beznamiętnie Berd. Trost kiwa głową.

– Spóźniliśmy się – stwierdza wściekle, spluwając. – Wąż zdążył zrzucić już skórę i odszedł stąd. Re dela, będzie problem. Przyjdzie głodować, jeśli szybko nie odnajdziemy innego węża lub jakiej innej zwierzyny, a i Robak zadowolony nie będzie.

Berd wzrusza ramionami, spluwa również, idzie w stronę grupy myśliwców, która zbiera się pośrodku doliny, obok Drabena i leżącej na ziemi skóry węża.

– Daję słowo. – Keldan, gdy podchodzi, słyszy słowa owego myśliwca, który jako pierwszy przyniósł wieści o bestii. – Widziałem. Nie podszedłem zbyt blisko, ale to był dzień, nie pomyliłbym skóry z żywym zwierzęciem. Wąż tu był.

– Wierzę – wzrusza ramionami Draben. – Cóż, nie pierwszy to i nie ostatni taki przypadek. Do Spiekoty zostało jeszcze nieco czasu, mamy szansę coś upolować. Większy problem masz ty, Berd. Robak dał ci ostatnią szansę.

Ojciec Keldana zgrzyta zębami i kiwa głową.

– Trudno. – Stary myśliwy znów wzrusza ramionami. – Poradzisz sobie. Wracamy, nie ma co tu dłużej siedzieć. Ruszyć tyłki, chyba że macie ochotę maszerować w pełnym słońcu w samo południe. – Wyrywa włócznię ze skóry węża, nie robi jednak nawet jednego kroku, gdy powietrze rozdziera przeraźliwy krzyk, wrzask pełen czystego przerażenia. Tak krzyczą jedynie ludzie patrzący z bliska śmierci w oczy.

Wszyscy obracają się jak jeden mąż. Nerdaan klęczy na ziemi, rozdygotaną ręką wskazuje na południe. Tam, na szczycie zbocza, jeszcze przed momentem dokładnie za plecami ich wszystkich, wznosi się kurzawa pyłu i wzbitego w powietrze piasku. Nieco niżej zaś, na samej ścianie doliny… lawina?

– Lawina? – wypowiada na głos myśl wszystkich jeden z myśliwców, chyba Ref. Przez chwilę nikt nie odpowiada.

– Nie – mówi wreszcie nienaturalnie powoli Draben. Ta powolność bardzo wyraziście kontrastuje z prędkością poruszania się spadającego piasku. Tak wyraziście, że aż strasznie.

Stary myśliwiec w końcu się otrząsa. I udowadnia to, wykrzykując najohydniejsze przekleństwo, jakie Keldan kiedykolwiek słyszał.

– Do broni! – wrzeszczy, rozdając kuksańce na prawo i lewo. – Do broni, wy wielbłądzie pomioty, łuki naciągać, włócznie w dłoń i rozproszyć się! Żywo, ruszać się! Ruszać się, niech was Spiekota!

Keldan wreszcie rozumie, widzi, jak pomiędzy spadającym tumanem piasku słońce odbija się od łusek, widzi ogromny, długi na niemalże sześćdziesiąt stóp, brązowy kształt, sunący z nieprawdopodobną prędkością w dół po ścianie wąwozu. Wokół rozlegają się wrzaski, inni też już zrozumieli. Myśliwi, w większości smarkacze, nie walczący nigdy z bestią, nie ustawiają się, jak kazał Draben, owszem, rozbiegają się we wszystkie strony, nie jest to jednak formacja do walki. Keldan też, w panice, widząc to przerażające monstrum, zapomina o wszystkim, co mówił mu ojciec, ciska włócznię na ziemię i rzuca się do ucieczki… i wpada wprost na Trosta. Pustynnik chwyta go, bez wysiłku osadza w miejscu.

– Ucieczka nic już nie da – mówi zmienionym głosem, brzmiącym niemalże jak warkot pustynnego psa. – On dogoni wszystkich na tej pustyni. Musimy go zabić.

Keldan nie ma zamiaru słuchać, desperacko wyrywa się, ale Trost jedną ręką, w drugiej wciąż trzyma łuk, chwyta go za kark i obraca w kierunku wielkiego węża, będącego już w połowie zbocza.

– Twój ojciec wytrwał – warczy wściekle – więc ty też dasz radę.

Istotnie, Berd nie ucieka z innymi, ale wraz z Drabenem zbiera wokół siebie grupkę tych, którzy również nie pierzchli. Jest ich zaledwie dziesięciu, daleko za mało, by stawić czoła wężowi pustynnemu, na którego i setka mogłaby nie starczyć, a jednak stoją z wycelowanymi łukami i wyciągniętymi do przodu włóczniami.

– Czasem nie da się uniknąć śmierci – warczy mu do ucha Trost. – Ale można przynajmniej wybrać, jak się umrze. Oszalały z przerażenia, szczając pod siebie i uciekając? Czy z bronią w ręku w walce? Dalej, dzieciaku, dołącz do nich.

Keldan idzie w kierunku grupki ojca, zatacza się. Wąż jest niemal na dnie doliny, teraz od myśliwych oddziela go już tylko ćwierć stajania równego piasku. Chłopak dołącza do grupy, ich strach jest aż nadto widoczny, wszyscy, nawet Draben, dygoczą, ich zaciśnięte na broni ręce drżą. Ale stoją.

Wąż porusza się z niesamowitą prędkością, szybciej niż kłusujący koń, wije się, żłobiąc bruzdy w piasku. Jest już na tyle blisko, że widać wyraźnie detale: jasnobrązowe łuski, każda wielkości twarzy Keldana, wielki łeb, ozdobiony u góry dziwnym, czerwonym symbolem, straszne, żółte, gadzie oczy z pionowymi źrenicami, rozwidlony język wielki jak proporzec, oraz zęby rozmiarów ostrzy sztyletów, z kapiącymi z nich kroplami jadu. Jakby ta bestia potrzebowała do uśmiercania jadu, myśli irracjonalnie Keldan, nie mogąc oderwać wzroku od jej hipnotyzujących oczu.

– Celujcie w ślepia i podgardle – chrypi z trudem Draben. – Możecie też we wnętrze pyska, jeśli będziecie mieć okazję.

– Walczyłeś już kiedyś z takim? – odzywa się z trudem Ref. Stary myśliwiec zaciska usta.

– Raz – odpowiada cicho. – Ale o połowę mniejszym.

Wąż jest już tylko o dwie swoje długości od nich. Zatrzymuje się na moment, jakby nie mogąc uwierzyć, że znalazł się ktoś tak głupi, by stawić mu czoła. A potem unosi się powoli z ziemi w połowie. Teraz jest wysoki na trzydzieści stóp, spogląda na nich swymi gadzimi, hipnotyzującymi oczami. Keldan pamięta, jak pustynni kupcy i wędrowcy opowiadali, że widzieli o wiele większe niż ten, próbowali mu też opisać strach, jaki ogarniał człowieka podczas spotkania z bestią. Chłopak teraz jednak dopiero rozumie, co to naprawdę oznacza. Nie chodzi o samą śmierć, był już w niebezpiecznych sytuacjach. Ale to monstrum jest po prostu przerażające.

Wąż powoli rozkłada kaptur za głową, robi się jeszcze większy. Lekko przechyla głowę, przyglądając się im. A potem otwiera ogromną paszczę, pełną wilgotnych od jadu kłów. I syczy, przeraźliwie, przeszywająco, strasznie.

– Rozproszyć się! – krzyczy Draben. Myśliwcy skaczą na boki, nikt nie myśli nawet o strzelaniu do bestii. Nikt, poza Trostem.

Pustynnik stoi kilka kroków za nimi z wycelowanym łukiem, spokojnie mierzy i wypuszcza strzałę w środek paszczy węża. Bestia w okamgnieniu jednak zatrzaskuje potężne szczęki, tak, że pocisk odbija się od łusek.

I rzuca się do ataku.

Keldan w panice odskakuje w tył, znów gotów uciekać. Powstrzymuje go jednak obraz dwóch mężczyzn, stojących jako jedyni naprzeciwko atakującego węża. Draben i Berd nie pierzchnęli na boki, stoją obok siebie z włóczniami wyciągniętymi wprzód. Keldan zamiera w miejscu, zanim zdąża podjąć jakąkolwiek decyzję, wąż uderza.

Stary myśliwy i ojciec chłopaka usiłują dźgnąć go w oczy, ale bestia roztrąca ich niemal niedbałym ruchem, odrzuca o kilka kroków, uderza dalej, mimo swych rozmiarów szybko, zwinnie i śmiertelnie. Bardzo po wężowemu.

Jeden z myśliwców, w akcie brawury lub desperacji, rzuca się na nią z włócznią od boku, cios ogromnego ogona zatrzymuje go w pół kroku, wyrzuca wysoko w powietrze. Trzech myśliwców, w tym Trost, strzela, żaden pocisk nie dosięga jednak newralgicznych punktów węża, wszystkie odbijają się od łusek. Keldan odskakuje w tył, nagle z przerażeniem konstatując, że jest w zasięgu uderzenia węża, potyka się, upada na plecy, wypuszczając włócznię. Bestia zwraca się jednak w inną stronę. Ref, widząc przed sobą nagle wielkie, hipnotyzujące oczy i najeżony ostrymi zębami pysk, wrzeszczy z przerażenia, wysoko i piskliwie, i rzuca się do bezsensownej ucieczki. Keldan niewyraźnie widzi, jak tam, gdzie jeszcze przed chwilą był Ref, teraz na ziemię padają same nogi, w miejscu pasa znajduje się krwawa miazga, zaś powyżej nie ma nic.

Jeden z myśliwców, chłopak nie pamięta jego imienia, na ten widok krzyczy ze zgrozy, ale nie ucieka. Zdaje się nie móc poruszyć, gdy wąż sunie w jego kierunku, gdy nad jego głową zawisa śmierć.

Keldan znów słyszy wrzask, ale tym razem, o dziwo, bojowy. Draben wspiął się oto na skałę i stamtąd skacze na grzbiet węża, pikując weń włócznią jak sęp w królika. Bestia na chwilę zamiera zaskoczona, co daje myśliwcowi czas. Tanecznym krokiem biegnie po łuskach na jej kapturze aż na głowę, staje na jednej nodze, wznosi włócznię nad głowę i z całej siły wbija wężowi długi na stopę metalowy grot w lewe oko.

Ryku, jaki wstrząsa całym jarem, nie byłby w stanie, jak się zdaje, wydać wąż. A jednak wydaje go, zupełnie niepodobny do syku wrzask sprawia, że wszyscy tracą równowagę i padają na ziemię.  Wąż gwałtownym rzutem całego ciała wyrzuca Drabena w górę wysoko, wysoko, niemal do połowy ściany jaru, po czym, z niewiarygodną precyzją, biorąc pod uwagę jedno sprawne oko, wystrzeliwuje w powietrze i łapie go w paszczę, gdy myśliwiec spada.

Keldan znów słyszy wrzask zgrozy i przerażenia, głośny, przeraźliwy niemal tak bardzo, jak syk węża. Wciąż leżąc, obraca się na czworaki i usiłuje uciec, ledwo co widzi, potrząsa głową w przerażeniu. Wciąż słyszy ten wrzask, ktoś krzyczy, jakby wąż właśnie odgryzał mu nogę. Uświadamia sobie po chwili, że to on tak wrzeszczy. Czując gwałtowne skurcze żołądka, zwija się i rzyga na piasek żółcią i resztkami pokarmowymi.

Coś wpada na chłopaka od boku, obala go na plecy.

– Nie! – wrzeszczy Keldan, na oślep bijąc pięściami, jakby to miało cokolwiek dać. Czuje już niemal, jak wąż odgryza mu tułów. O jeżdżący na słonecznym wielbłądzie Dararahu, Władco Pustyni, czy to możliwe, że Ref wciąż jeszcze żył i czuł, gdy wąż go połykał?

– Przestań do cholery!

Keldan przestaje, opada z sił. Dyszy ciężko, uspokaja się powoli.

– Uciekamy – mówi Berd. Prawą ręką przytrzymuje chłopaka, lewa zwisa mu bezwładnie pod nienaturalnym kątem. – On jest zajęty tamtymi, mamy trochę czasu. Może nam się uda wymknąć.

Keldan nie jest w stanie odpowiedzieć, ojciec podnosi go więc bez ceregieli i popycha w stronę najbliższej, wschodniej ściany wąwozu. Chłopak idzie, potem zaczyna biec truchtem. Mija jakieś ciało, nie patrzy na nie, nie chce patrzeć. Za sobą, dość daleko, słyszy znowu przeraźliwy wrzask, nie ogląda się. Słyszy kroki ojca za sobą, są już całkiem blisko, blisko ściany wąwozu. Ale trzeba się jeszcze po niej wspiąć. Stopy grzęzną w piasku, drobinki osypują się spod nóg. Schodzenie po ścianie było łatwe, ale teraz, przy wchodzeniu, na każde zdobyte sześć stóp osuwa się trzy. Keldan nie ma odwagi się obejrzeć, ale nagle słyszy syk gwałtownie wciągniętego przez ojca powietrza, a potem drugi syk, znacznie głośniejszy i niżej.

– Szybciej! – krzyczy Berd. – W górę, już!

Chłopak, łkając i ledwo widząc przez łzy, nie oglądając się, zaczyna tytanicznym wysiłkiem sadzić susy w górę po zboczu. Idzie mu całkiem nieźle, śmiertelne przerażenie dodało mu zupełnie nowych sił, stara się nie tracić równowagi, biegnie. I nagle słyszy wcale nie syk, lecz krzyk swego ojca. Berd osunął się z piaskiem bardziej niż dotychczas, nogi rozjechały mu się i balansuje teraz, nie mogąc się ruszyć, by nie stracić równowagi i nie spaść w tył, głową w dół. A niżej, Keldan widzi to z jeszcze większym przerażeniem, pełna kłów paszcza węża jest już tylko o dwadzieścia metrów.

– U…uciekaj – dyszy jego ojciec. – Biegnij dalej. On się zajmie mną, to ci da chwilę. Może nie będzie za tobą gonił.

– Nie! – krzyczy chłopak, piskliwie, jak Ref na moment przed śmiercią, i skacze na powrót w dół, ku ojcu. Wtedy jednak Berd bez chwili wahania odpycha się włócznią od zbocza.

– NIE!

Keldan zatrzymuje się i patrzy, całkowicie niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, jak jego ojciec prędko osuwa się po ścianie, nawet nie próbując zatrzymać się lub hamować, ku zębatej paszczy węża, otwierającej się coraz szerzej. Patrzy, jak jego ojciec na moment przed śmiercią odzyskuje równowagę, jak odbija się nogami od zbocza i skacze do tej paszczy z wyciągniętą w przód włócznią.

 

 

 

 

 

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne
Zobacz wszystkie komentarze
0
Jeśli podoba ci się ten tekst, zostaw komentarz!x
()
x