Oliada

Powieści

Opowiadania

Poradniki

Sklep

O mnie

Kontakt

„Statek przybywa ze wschodu: wojska Muspellu nadciągają przez wodę, a Loki dowodzi. Synowie olbrzymów podróżują wszyscy z wilkiem – brat Býleiptra im towarzyszy.

Surtr przybywa ze wschodu z ogniem, z jego miecza bije blask słońca Bogów Poległych. Fiordy zderzają się, a kobiety trolli wyruszają w drogę. Wojownicy maszerują ścieżką z Hel, rozpada się niebo.

Dopełnia się kolejny smutek Frigg, gdy Odyn rusza do walki z wilkiem, a Frej, jasny, staje przeciwko Surtrowi. Wtedy polegnie ukochany przyjaciel Frigg.

Wtedy nadchodzi silny syn Ojca Zwycięstw, Víðarr, by walczyć z potworem mordu. Zanurza swój miecz w serce syna Hveðrungra – jego ojciec jest pomszczony!

Wtedy nadchodzi cudowne dziecko Hlǫðyna, syn Odyna idzie do walki z wężem. Uderza w furii obrońca Midgardu – wszyscy ludzie będą musieli opuścić swoje siedziby na ziemi – przestępuje dziewięć kroków, dziecko Ziemi, osłabiony – pozostawia zabitego węża, który nie obawiał się swego podłego uczynku.”

[Völuspá]

Wbrew rozkazowi nie zachowano ciszy.

Cała wyspa rozbrzmiewała gwarem i pomrukiem głosów. Wojowie byli na tyle karni, by starać się rozmawiać szeptem, w przypadku tak ogromnej masy ludu jednak nawet szept brzmiał jak huk fal o nabrzeże w najsilniejszą burzę świata.

– Nie ma się co dziwić – mruknął Halvdan, spoglądając w tył, na zgromadzone za nimi oddziały. – Nawet najlepiej zdyscyplinowana armia nie powstrzymałaby się od rozmów w takiej chwili. Cokolwiek się wydarzy, to najważniejsza bitwa, w jakiej bierzemy udział.

Ivar machinalnie kiwnął głową. Nie odrywał wzroku od ginącego w mroku horyzontu, jakby spodziewał się już za moment usłyszeć łopot żagli i szum fal, rozbijanych dziobami okrętów. Gudmund nie zareagował w ogóle, nawet w tak oszczędny sposób. Cały czas, od momentu, gdy po przybyciu na Oskopnir zostali ustawieni w szyk, wpatrywał się w stojących na górującym nad plażą wzgórzu bogów. Odyna widział rzecz jasna już wcześniej, Jednooki cały nieledwie czas spędzał w Walhalii. Tam jednak, przy stołach podczas biesiad, jak również w trakcie odbywających się ciągle walk, władca bogów nie przybierał pełnej postaci, był wzrostu człowieka. Teraz, gdy przyszedł czas ostatecznej bitwy, Odyn wystąpił w pełni siły. Wzrostem i posturą przerastał trzykrotnie największego wojownika zgromadzonej na wyspie armii, jego broda zaś była długości ogromnego sztandaru. Z pozycji Gudmunda nie było go widać za dobrze, chłopak dostrzegał jedynie ogromny, spiczasty hełm, i parę kruków wielkości orłów, siedzących na ramionach króla. Całą resztę jego sylwetki zasłaniali inni.                

Bo byli tam i inni.

Thor, posturą i wzrostem nieledwie dorównujący ojcu, z wielkim, skrzącym się energią młotem u boku, Frigga i Freja, obydwie uzbrojone w włócznie, Tyr zwany Jednorękim, którego ciało w całości niemal przykryte było kolczugą, Heimdall, strażnik Tęczowego Mostu, przybrany w pancerz i z długim mieczem u boku, i inni. Wytwarzana przez tę wielką gromadę bogów energia wystarczała, by rozświetlić mrok, jaki zapanował gdy Skol połknął Słońce, i dać wojownikom dość światła, by byli w stanie walczyć.

– Mówią – odezwał się drżącym lekko głosem Karl, stojący w linii obok Ivara – że z Lokim i Jormungandem przybędą nie tylko Jotunowie i Fenrir. Surtur wiedzie ponoć ogromną armię swych pobratymców z Muspelheimu, ognistych olbrzymów, on sam zaś włada płomienistym mieczem i nikt nie może stanąć mu na drodze.

– Mówią różne rzeczy, chłopcze – odparł Halvdan, mierząc go wzrokiem. – Że zaś tobie nie zmierzyć się ze Surturem, to pewne. Tak samo nie możesz walczyć z Lokim ani Hrymem. Wybierzesz sobie przeciwnika na miarę swych możliwości.

– Jak? – spytał spokojnie Gudmund. – Każdy z olbrzymów jest ponoć tak wielki, jak Asowie. Jak nam się z nimi mierzyć?

– Jeśli tak rozumujesz – odezwał się po raz pierwszy Ivar. Głos miał ponury i niski, groźny. – To iście nie wiem, jakeś trafił do Walhalli. Czy walkirie przez pomyłkę wzięły ciebie, miast jakiegoś dzielnego wojownika?

Gudmund obrócił się do niego gwałtownie, twarz pociemniała mu od gniewu. Ivar zmroził go spojrzeniem.

– Nie jesteśmy tu – wyrzekł wolno i dobitnie – by zadawać takie pytania. By się bać. Dostąpiliśmy zaszczytu stanięcia u boku bogów w ostatniej bitwie tego świata. Zostaliśmy wybrani jako najdzielniejsi wojownicy, by tutaj, na tej wyspie, dowieść swego męstwa. Jeśli nie na to liczyłeś, jeśli na myśl o stanięciu naprzeciw armii Surtura i Lokiego czujesz strach i lęk, odejdź. Odpłyń z Oskopniru, może jeszcze ci się uda. I skończ jak karły w Svartalfheimie, przerażone i sparaliżowane strachem.

Gudmund otworzył usta, ale Ivar i tym razem nie pozwolił mu się odezwać.

– Jesteśmy tu, bo świat bogów jest zagrożony, jeśli zaś oni upadną, nastanie era olbrzymów, ciemiężycieli. Jak chcesz zginąć, Gudmundurze? Jako wojownik, czy jako tchórz?

Gudmund nie zdążył odpowiedzieć.

Gwałtownie, bez ostrzeżenia, zerwał się wicher. Uderzył w nich podmuch silniejszy, niż jakakolwiek burza morska. Wiatr zawył w ich uszach, zaświszczał, niosąc ze sobą jakby miliony drobinek lodu. Wojownicy poczęli krzyczeć, kulić się, osłaniać tarczami. Szyki zachwiały się, na przekór wywrzaskiwanym przez jarlów, przywódców poszczególnych oddziałów, rozkazom, berserkowie cofnęli się, nie mogąc ustać pod naporem wichru. Gudmund zachwiał się, kolejny podmuch obalił go na plecy. Uderzenie o twardy grunt boleśnie pozbawiło go oddechu, w głowie mu szumiało. Wokół rozlegały się krzyki i przeraźliwe świszczenie wiatru.

Gudmund nagle usłyszał trzask i huk, jakby tuż obok niego uderzył piorun, zaś w powietrzu zapachniało burzą. Wciąż oszołomiony podniósł głowę i zobaczył promień białego światła, bijący w niebo ze wzgórza, na którym stali bogowie. Nim zrozumiał, co widzi, ktoś go ubiegł.

– Thor! – dobiegł krzyk gdzieś z boku. – Władca Piorunów pokona to diabelstwo!

Wszyscy patrzący w górę zobaczyli, jak bijąca ze wzgórza błyskawica godzi w ogromną, czarną chmurę, wiszącą nad nimi jak jastrząb nad ofiarą. I faktycznie, choć chmura początkowo stawiała opór, szybko skapitulowała i odleciała z nienaturalną prędkością. Wiatr ustał.

– Thor! – krzyknął ktoś znowu. Okrzyk podjęli inni. Wiwaty ogarnęły całą armię.

Gudmund podniósł się, masując potylicę, którą musiał uderzyć w kamień.

– To nie Walhalla – uśmiechnął się do niego Halvdan. – Tu ból jest prawdziwy.

Ivar był chyba jedynym w armii, który nie poddał się ogólnej euforii. Wstał, zdjął hełm i zrobił krok naprzód, występując z nieistniejącego już szyku.

– Są – powiedział beznamiętnie. I wydało się, że, choć to było niemożliwe, słowo to usłyszeli wszyscy. Wiwaty i radość ustały niemal natychmiast. Cisza, która nastała, była tym więc bardziej przerażającą.

Daleko na horyzoncie, na samym skraju rzucanego przez bogów kręgu światła, zobaczyli ciemniejsze jeszcze od otoczenia sylwetki okrętów. Maszty, żagle i kadłuby. Zajmowały cały widnokrąg, była ich ogromna ilość. Zaś na czele, idealnie na wprost pozycji Gudmunda, płynął okręt dużo większy od pozostałych.

– Naglfar – wyszeptał Karl.

– Odynie ratuj – jęknął machinalnie Halvdan. I zdało się, że błaganie dotarło do adresata.

Król bogów wyszedł z tłumu na wzgórzu. Powoli zszedł po zboczu, przesuwając wzrokiem po zgromadzonej armii. Jego długie, czarne włosy opadały mu na ramiona. W dłoni niósł włócznię.

– Einherjerowie! – krzyknął, a choć pole było ogromne, jego głos brzmiał tak potężnie, że Gudmund nie miał wątpliwości, iż słowa dotarły nawet do ostatnich szeregów. – Wybrani przez walkirie wojownicy! Od przybycia do Walhalli szkoliliście się i nabieraliście wprawy w walce po to, żeby dziś, tu, teraz, pokazać, na co naprawdę was stać. Tu, na tej wyspie, rozegra się ostatni epizod świata, jaki wszyscy znacie. A wam dane jest wziąć w nim udział. Od was i od nas zależy, co nastąpi potem. Wasze poświęcenie może uratować świat przed zagładą z rąk olbrzymów. Będziecie walczyć?

W ryku, jaki dobiegł z gardeł wojowników, trudno było odróżnić jakieś konkretne słowo, nie ulegało jednak wątpliwości, że jest to potwierdzenie.

– A skoro olbrzymy przypłynęły tu, by rzucić nam wyzwanie – dokończył władca bogów, wznosząc swą włócznię – stoczmy tę bitwę na naszych warunkach!

Z grotu jego broni wystrzeliło oślepiające, jaskrawe światło. W okamgnieniu rozlało się po całym niebie, odpędzając ciemności. O ile wcześniej było mniej więcej dobrze widać, teraz zrobiło się jasno jak w dniach, nim rozbrzmiało szczekanie Garma. Na równinie zapanował nieopisany harmider, taki, jak przed każdą bitwą, tylko dziesięciokrotnie głośniejszy. Wojownicy wrzeszczeli, ryczeli jak niedźwiedzie, wyli jak wilki, walili bronią w ziemię i tarcze, tupali. Ziemia poczęła się trząść, dygotać, jakby przerażona zgiełkiem. Zdawało się, że wojownicy lada moment wpadną w bitewny szał, w legendarną furię, której za życia doświadczali jedynie nieliczni, a w której byli szkoleni po przybyciu do Walhalli. Odyn nie poruszając ustami i nie dając żadnych znaków wydał rozkazy jarlom.

– Za mną! – wydarł się, przekrzykując zgiełk, dowódca oddziału Gudmunda. Nie wszyscy go usłyszeli, ale wyszkolono ich dobrze. Ruszyli biegiem naprzód, ku nabrzeżu, mając po lewej ręce wzgórze bogów. Gudmund w ogólnym zamęcie nie miał wiele czasu by się rozglądać, dostrzegł jednak, że wraz z nimi biegną jeszcze trzy oddziały – łącznie z tysiąc wojowników.

Zbiegli na plażę. Ich stopy zaczęły zapadać się w sypkim piasku, tempo biegu spadło. Nie musieli się jednak wcale spieszyć, świetnie widziane z tego miejsca sylwetki okrętów były wciąż daleko na morzu. Instruowani komendami jarlów zwarli szyk, stając w pięciu długich liniach ramię przy ramieniu, głowa przy głowie, człowiek przy człowieku. Gudmund miał tego pecha, że ulokowano go w szeregu pierwszym.

Czekali w milczeniu. Zgiełk na równinie za nimi ucichł, słychać było jedynie cichy szum fal, uderzających w brzeg.

Gudmund poczuł, jak pierwszy raz od bardzo dawna pocą mu się dłonie. Machinalnie obracał w palcach niewielką, metalową figurkę drakkara, wiszącą na jego szyi. W swojej osadzie uchodził za najlepszego wojownika, jarl poważał go i zabierał na wszystkie wyprawy, często też obdarowując cennymi łupami z własnego przydziału. Podczas jednej z takich wypraw otoczono ich, zwabiono w pułapkę. Gudmund, stojąc w drzwiach kościoła, przez kwadrans bronił wejścia przed napierającym tłumem przeciwników, dając swym dwunastu towarzyszom czas na ucieczkę przez zakrystię. Ocalił ich życia, poświęcił jednak swoje, za co spotkał go później zaszczyt trafienia do Walhalli. I nigdy przez ten czas, przez całe swoje życie, będące pasmem wojen i najazdów, nie czuł strachu od momentu, gdy skończył trzynaście lat.

Aż do teraz. 

Teraz nie miał walczyć z ludźmi. Teraz do wybrzeża zbliżała się ogromna armia olbrzymów, z dyszącym rządzą zemsty Lokim na czele, chcąca obalić samych bogów. Jak on, człowiek, mógł stawić im czoła?

– Gotuj się! – zaryczał z prawej strony ich dowódca. – Topory w dłoń!

Dobyte z pochew miecze zasyczały jak węże, topory zalśniły, odbijając światło bogów. Jeden z nadpływających okrętów ewidentnie wysforował się naprzód, od wybrzeża dzieliła go może mila.

– To nie Naglfar – wyszeptał Karl. – Bogom niech będą dzięki.

Istotnie. Zbliżający się drakkar był zdecydowanie większy od tych, którymi pływał Gudmund, do okrętu Lokiego nie umywał się jednak.

– Zewrzeć szyk! – krzyknął znów dowódca. – Tarcze!

Unieśli okrągłe zasłony, tworząc ścianę, mur. Wrogi okręt był już na tyle blisko, aby można było dostrzec nie tylko barwę żagla, lecz i kształt dzioba, wyrzeźbionego – klasycznie – w łeb smoka.

– Na Hel – mruknął nagle Ivar. – Ten drakkar jest z kamienia.

Gudmund spojrzał z niedowierzaniem. Rzeczywiście, podarowane im przez Odyna światło pozwoliło dostrzec, że cały kadłub okrętu zbudowany został z ciemnoszarej skały.

– Kamienny – westchnął ktoś z tyłu. – Bogowie miejcie nas w opiece.

Nim zdążyli zrozumieć, w czym rzecz, zaczęło się.

Drakkar znajdował się wciąż w dość sporej odległości, takiej, na którą nie dostrzeliłby żaden łuk, sądzili więc, że są bezpieczni. I oto nagle, w jednej chwili, od strony okrętu poleciały w ich stronę z oszałamiającą prędkością wielkie, kamienne pociski. Nie mieli nawet cienia szansy na ucieczkę – głazy uderzyły w formację, zmiatając ludzi i żłobiąc szeregi tak, jak pług żłobi ziemię pod uprawę. Niezłomny mur tarcz pękł momentalnie, wojownicy rozpierzchli się, poszli w rozsypkę. Nie ubiegli jednak daleko, gdy w wybrzeże uderzyła druga salwa. Kamienne pociski, same w sobie niezwykle ciężkie, kilkucetnarowe, były ciskane z taką siłą, że mimo dużej odległości, zmiatały wojowników jak lawina zmiata i łamie stojące na jej drodze drzewa. Gudmund, leżący na ziemi, zobaczył, jak trzecia salwa leci w ich kierunku. Widział jeden, ogromny głaz, godzący wprost w niego. Chciał się ruszyć, zaczął wstawać, widział jednak, że nie zdąży.

I nagle wszystko się zatrzymało.

Głazy straciły impet, jakby odbiły się od niewidzialnej ściany, i wpadły do morza daleko od wybrzeża.

Znów zapanowała absolutna cisza. I w tej ciszy Gudmund usłyszał obok siebie kroki. Powolne, nieśpieszne, całkowicie niepasujące do miejsca i sytuacji. Spojrzał… i zobaczył obraz niepasujący jeszcze bardziej. Między leżącymi na ziemi, zmasakrowanymi przez głazy ciałami wojowników, szedł młody mężczyzna, nieco niższy od Thora, o długich, jasnych włosach i pięknej twarzy, nieco zeszpeconej teraz przez gniewny grymas warg i zmarszczone brwi. Mężczyzna ubrany był w kaftan i kolczugę, mimo to jednak wyglądał raczej jak nowożeniec, patrzący na swą ukochaną, niż wojownik na polu bitwy. Jego broń też była dziwna – trzymał w dłoni zakrzywiony, jeleni róg.

Bóg, jakby wyczuwając myśli Gudmunda, spojrzał na niego, a berserk natychmiast radykalnie zmienił o nim zdanie. Jego oczy zdawały się być wypełnione płomieniami, płonęły jaśniej, niż samo Słońce. Wojownik miał wrażenie, że spojrzenie boga przewierca się przez niego, przepala na wylot.

– Frejr – szepnął Halvdan, podnosząc się obok z ziemi. Frejr. Bóg pokoju. Gudmund przypomniał sobie historię, jak oddał on swój miecz w podzięce za swaty z olbrzymką. W ręku boga jednak nawet jeleni róg zdawał się śmiercionośną bronią.

Frejr wyszedł przed pobojowisko, na sam skraj plaży, potem wszedł do morza, zanurzając nogi po łydki. Patrzył śmiało w stronę okrętu z kamienia, jakby rzucając lub przyjmując wyzwanie. Z drakkara wyrzucono kolejną salwę kamieni, tym razem wycelowana nie w wojowników, lecz bezpośrednio w boga. Ów jednak wzniósł swój róg, jakby odbijał cios, zaś patrzącym zdało się, że z broni wylatuje na spotkanie głazów łuk niebieskiej energii. Gdy spotkały się ponad wodą, łuk rozbłysnął i znikł, kamienie zaś, straciwszy całą moc, z jaką je wyrzucono, spadły do morza, podzielając los poprzedniej salwy.

Ten, kto kierował kamiennym okrętem, musiał zrozumieć, że dalszy ostrzał nie przyniesie skutków, bo zrzucony wcześniej żagiel wciągnięto z powrotem na maszt i drakkar powoli, ociężale ruszył ku brzegowi.

– Do szyku, wojownicy! – krzyknął Frejr. Głos miał młodzieńczy, pasujący do aparycji, ale dumny i silny.

– Do szyku! – podjęli jarlowie. – Formuj mur!

Einherjerowie, mimo przerażenia, karnie ustawili się na powrót w pięciu szeregach. Gudmund, któremu tym razem przypadło stanowisko dopiero w czwartym, rozejrzał się. Nie potrafił dokładnie ocenić ich strat, ale można było oszacować, że dwie tylko salwy zmiotły około dwustu wojowników. Gdyby nie pomoc Frejra, przeżyłoby góra kilkudziesięciu, i to zanim zdążyli chociażby zobaczyć przeciwników.

Kamienny okręt był już bardzo blisko, najwyżej o ćwierć mili. Gudmund znów czuł, że dłonie ma spocone, trzonek topora ślizgał mu się w palcach. Frejr stał nieporuszony, z bronią opuszczoną ku ziemi.

Drakkar zarył dziobem w piasek, a w tym samym momencie z jego wysokich burt zaczęli skakać wrogowie. Wojownicy zobaczyli jedynie czerwony blask płomieni, po czym wszystko zasnuł biały opar, podnoszący się, rzec by można, z samej wody. Nie czekali jednak długo na rozwiązanie tej zagadki. Z obłoku pary wypadli wielcy, dwukrotnie więksi niż ludzie, olbrzymi. Ich skóra była szara, jakby posypana popiołem, zaś z ich zaciśniętych w pięści dłoni buchały płomienie. Gudmund jęknął. Do desantu na plażę wróg posłał elitę swej armii. Olbrzymy z Muspelheimu.

Pierwszy na spotkanie napastników skoczył Frejr ze wzniesionym rogiem. Wpadł pomiędzy olbrzymy jak huragan, powstrzymując na chwilę ich szarżę, poruszając się tak szybko, że ledwo go było widać. Na ten widok w wojownikach odżyły serca.

– Naprzód! – zaryczeli jarlowie, a rogi bojowe zagrały niskimi, groźnymi nutami. – Naprzód, na wroga! Za Asgard!

Osiem setek wojowników z okrzykiem „Za Asgard!” runęło w dół plaży, ku morzu, na spotkanie olbrzymów. Sam Frejr wbił się w środek ich nawały, od skrzydeł jednak wielu żołnierzy Muspelu, omijając boga, runęło na wojowników z Walhali. Wdarli się w ich szyk, jak kosiarze w łany zboża, wyrąbując sobie drogę ciosami wielkich, płonących pięści. Roztrzaskiwali tarcze i hełmy, szerząc śmierć. Ale lata nauki w Walhalli nie poszły na marne – choć żaden z Einherjerów nie śmiał stanąć olbrzymom na drodze, ostrzeliwali ich gęsto z łuków, obrzucali oszczepami. Nie bez skutków. Niektóre olbrzymy, ugodzone w głowy lub nogi, padały na ziemię, tam zaś inni wojownicy dobijali je ciosami mieczy i toporów.

Gudmund, cofnąwszy się w ostatniej chwili z powrotem do szyku, uniknął szarży wyjącego jak potępieniec olbrzyma, wymachującego rękami na prawo i lewo. Spojrzał w stronę morza. Frejra nie widział w ogólnym zamęcie, dostrzegł jedynie coś na kształt niewielkiej burzy z ziemi i liści, wirującej wśród morza olbrzymów. Dalej był okręt, wielki drakkar o kamiennych burtach. Zaś na dziobie okrętu… na dziobie okrętu stał gigant większy od wszystkich swych pobratymców. Wzrostem przewyższał Thora, zaś szerszy był nawet od Odyna. Inaczej niż inne olbrzymy, płonął cały, ogień otaczał jego sylwetkę od stóp aż wysoko ponad głowę. Od innych gigantów odróżniało go też to, że w przeciwieństwie do nich był uzbrojony – w dłoni ściskał wielki, zębaty, zagięty miecz, którego klinga również płonęła. Tym razem Gudmund nie potrzebował wyjaśnienia kogoś innego, wiedział, kto to jest. Jęknął.

Surtur. Władca krainy ognia, ojciec wszystkich płomiennych olbrzymów.

Na ten widok wojownicy z Walhalli cofnęli się, a niektórzy zaczęli otwarcie spoglądać w tył, na bezpieczniejsze tereny. Ale wytrwali. Nie uciekli. Jeszcze nie. Uciekli dopiero nieco później, w chwili gdy ze wszystkich stron otaczali ich wrogowie, a sam Surtur swym mieczem rozbijał ich szyk w drzazgi.

***

Wszystko się posypało w chwili, gdy uciekł Frejr.

Aż do tego momentu było całkiem nieźle. Wojownicy w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa stanęli w kręgu, odpierając ataki przeciwników. W międzyczasie do brzegu przybiły trzy następne okręty, zaś kolejne pułki olbrzymów zbierały się przy nich, gotując do ostatecznego natarcia, mającego na celu przejęcie plaży. Gudmund przez cały czas wierzył, że ktoś przyjdzie im z odsieczą, pomoże w obronie wybrzeża. Nie pomógł nikt. Ani bogowie, ani walkirie, ani reszta Einherjerów. Wiedział czemu. Oszczędzali siły. Odyn nie chciał bronić plaży zbyt długo, nie chciał narażać swych wojska na poważne straty. Zachowywał je na prawdziwą bitwę. Bo oddziały atakujące okrążonych berserków stanowiły zaledwie palec potęgi wroga, jedynie setną część ogromnej armii Lokiego i Hryma.

Nawet jednak bez wsparcia, radzili sobie nieźle. Nie dali rozbić formacji, odgryzali się atakującym olbrzymom ostrzałem z łuków. Nie obawiali się Surtura, wiedzieli bowiem, że Frejr stawi mu czoła i powstrzyma, lub przynajmniej opóźni go.

A Frejr uciekł.

Nie wymienił z władcą Muspelu nawet jednego ciosu, nie walczył z nim choć chwili. Uciekł gdy tylko Surtur zszedł z okrętu, wzniósł się w powietrze i pobiegł nad głowami olbrzymów i ludzi w stronę wzgórza bogów. Ten ruch złamał morale berserków. Jeśli nawet Frejr pierzchnął przed Surturem, jakże oni mieli stawić mu czoła? Szyk załamał się, część wojowników zaczęła wyrąbywać sobie drogę w tłumie olbrzymów, chcąc śladem boga wycofać się do swych druhów, część została. Ale żołnierze Muspelheimu wpadli pomiędzy nich jak wilki w stado owiec, siejąc śmierć. Mimo to mniej więcej setka ludzi została. Znów stanęli w kręgu, tym razem dużo mniejszym, i jęli odcinać się przeciwnikom.

Gudmund z Ivarem byli w tej grupie, która postanowiła ratować życia. I szło im nieźle. Choć wcześniej się kłócili, teraz ramię w ramię parli przez armię wroga, osłaniając się wzajemnie tarczami i odbijając ciosy. Wróg nie rzucił wciąż do walki odwodowych oddziałów z innych okrętów, zaś ci olbrzymi, którzy odcinali Einherjerom drogę do reszty armii, byli już zmęczeni długą i zajadłą walką. Przebicie się pod pagórek bogów nie było więc wcale zbyt trudne, dotarli tam po niedługim czasie w liczbie jakichś dwóch setek. Wrogowie nie śmieli zapuścić się tak daleko, wojowie byli więc już bezpieczni.

Gudmund, dysząc ciężko i opierając ręce na kolanach, obejrzał się. Zobaczył morze olbrzymów, wyglądających z tej odległości jak morze lawy, a pośrodku nich grupkę wojowników, osłaniających się tarczami i broniących rozpaczliwie. Nacierał na nich wielki olbrzym z płomienistym mieczem. Surtur.

– Głupcy – warknął Ivar, spluwając. Lewą rękę wraz z przypiętą do niej tarczą miał bezwładną, chyba złamaną. – Nie dało się dłużej utrzymywać plaży, a zabić Surtura jest jeszcze większą niemożliwością. Nic tam nie znajdą prócz śmierci.

Gudmund kiwnął głową. Na nic więcej nie było go stać.

– Zbierać się! – zakomenderował Olaf, jedyny jarl, który przeżył obronę wybrzeża. – Wracamy do armii. Tym, co potrzebują pomocy medycznej, udzielą jej walkirie. Żywo, nie jesteśmy wcale tu tak znowu bezpieczni.

Ruszyli posłusznie. Razem nie stanowili siły nawet jednego pełnego oddziału. Z tych, co mieli bronić plaży, wracała zaledwie piąta część, a i to było duże szczęście.

***

Plaża roiła się od olbrzymów.

Były ich tysiące. Dziesiątki tysięcy.

Na prawym skrzydle, najbliżej wzgórza bogów, stali żołnierze Surtura z nim samym na czele – żar od ich tłumu docierał aż do Gudmunda, który, jako iż żadnych poważnych ran nie odniósł, stał na powrót w szyku. Na lewym skrzydle armii wroga placówkę zajęli Jotunowie – lodowe olbrzymy, z których wiele miało po dwie lub nawet trzy głowy. Przywództwo nad nimi piastował Hrym, stanowiący jakby lodową wersję Surtura. W lewej ręce dzierżył wielką, okrągłą tarczę, w prawej trzymał opartą na ramieniu kamienną maczugę. Większość jego pobratymców uzbrojona była w raczej prymitywną broń – drągi, głazy i długie sople lodu.

Zaś w centrum armii na ląd schodziła właśnie gwardia Lokiego.

Nie olbrzymy, lecz ludzie. Ale zupełnie niepodobni do wojowników z Walhalli. Owszem, uzbrojeni niemal identycznie, w miecze, topory i okrągłe tarcze. Ale ich skóra była ciemna, szara, podobna do skóry wojaków Surtura, unosił się też nad nimi trupi opar, który, mimo odległości, niekiedy wiatr przywiewał aż nad głowy Einherjerów.

– Ludzie z Helu – powiedział Gudmund. Halvdan kiwnął głową. Przeżył, cudem jakimś, walkę na plaży, należał też do grupy kilku szczęśliwców z grupy, która broniła się najdłużej, którym udało się przebić na powrót do armii.

– Hel – powiedział – wypuściła ich ponoć. Oddała Lokiemu jako armię.

Naglfar, okręt boga, wznosił się nad wybrzeżem jak góra. Był nie tylko ogromny, był monstrualny. Poza armią ludzi z Helu, których samych były tysiące, drakkar przywiózł też znaczną część żołnierzy Hryma. A także, i przede wszystkim, wilka Fenrira.

Fenrir nie był tak wielki, jak mówiły legendy. Co nie znaczyło, że był mały. Z pewnością, wbrew mitom, gdyby ziewnął, jego wargi nie dotknęłyby ziemi i nieba jednocześnie. Jeśliby jednak otworzył paszczę, przez jego gardło mogłoby przemaszerować trzech wojowników jeden obok drugiego. Włosy z jego sierści miały długość chyba czterech łokci, do tego były skłębione i sklejone brudem, stanowiły więc pancerz lepszy niż jakakolwiek ludzka zbroja. Jedynie na łapach wilk miał na futrze jakby przetarcia.

– To od Glepnira – rzekł Halvdan. – Bogowie spętali go niegdyś sznurem wykonanym przez karły. Teraz jednak, jak widać, jest na powrót wolny.

Pomiędzy ludźmi z Helheimu pojawił się mężczyzna wzrostu Frejra, z mieczem przy boku. Stał dłuższą chwilę na trapie, patrząc w stronę wzgórza bogów. Przestrzeń wokół niego zdawała się być ciemniejsza, jakby pochłaniał światło Odyna.

***

– Teraz są wszyscy – mruknął Heimdall, nerwowo pocierając nadgarstek. Patrzył wprost w oczy Lokiego, a ów zdawał się odwzajemniać jego spojrzenie.

– Nie wszyscy – sprzeciwił się Thor. – Nie ma tego, z którym ja się chcę zmierzyć.

Freja powoli pokiwała głową.

***

Morze eksplodowało na wszystkie strony. Fale zakołysały stojącymi przy brzegu okrętami, nawet Naglfar zachwiał się lekko z burty na burtę. Z wody uniósł się i wzbił w powietrze smok. W jego wypadku określenie „ogromny” nie byłoby adekwatne. O ile Fenrir był duży, przy wężu-smoku Jormungandzie wyglądał jak mysz przy kocie. Midgardsom sam łeb miał tak wielki, jak cały wilk, skrzydła zaś jak żagiel Naglfara. Pod postacią węża byłby zapewne jeszcze o wiele większy, jako smok jednak lepiej nadawał się do walki. Wzleciał wysoko, wysoko ponad wyspę, ale nawet z tej odległości wciąż wydawał się wielki. Wzrok wbijał w pagórek bogów. W swego odwiecznego wroga.

***

Einherjerowie ruszyli naprzód. W akompaniamencie powolnego, miarowego huku uderzeń broni w tarcze, szli. Ogromna armia wojowników z Wahalli, najlepszych z najlepszych. Było ich trzydzieści tysięcy. Samymi krokami wywoływali trzęsienie się wyspy. Szli powoli. Bez śpiewu, bez krzyków. W ostatni bój ruszyli w ponurym, grobowym milczeniu. Nad ich głowami leciały walkirie, piękne wojowniczki z żelaznymi skrzydłami i włóczniami w dłoniach. Pełna dwudziestka.

A ze wzgórza wyruszyli do walki bogowie.

Maszerowali w powietrzu w kierunku plaży, jakby schodząc z niewidzialnych schodów. Na czele Odyn z włócznią w ręku. U jego boku po jednej stronie Thor, ze skrzącym się od elektryczności młotem w zaciśniętej pięści, i Frigg, po drugiej Heimdall z obnażonym mieczem o klindze pokrytej runami oraz Tyr w kolczudze. Za tą piątką maszerowali inni. Dwóch młodszych synów Odyna, Widar i Wali, Freja, jej brat o pałających gniewem oczach utkwionych w Surturze, jej mąż Odur, Magni i Modi, synowie Thora, stary Njord, władca sztormu, oraz inni.

W dole, na plaży, wszczęło się zamieszanie. Surtur chwycił swój wbity w ziemię miecz i uniósł go w górę, Hrym wykonał taki sam gest swym buzdyganem. Olbrzymy zaczęły niecierpliwie tupać, uderzać pięścią o pięść, ryczeć. Loki był jedynym, który broni nie dobył, wciąż stał spokojnie z opuszczonymi rękami.

Einherjerowie nie zatrzymali się, bogowie też nie. Ci drudzy zeszli już na ziemię i teraz maszerowali u boku wojowników z Walhalli. Ziemia dudniła. Ale armia Lokiego stała wciąż nieruchomo, zaś otaczająca ich cisza dziwnie kontrastowała z dźwiękiem kroków armii bogów. Jormungand także wisiał bez ruchu w powietrzu.

I wreszcie cisza pękła, przerwana przez donośne, przeszywające do szpiku kości wycie Fenrira. Na ten sygnał wreszcie zaczęło się. Zaczął się ostatni bój.

Pierwszy zaatakował Midgardsom. Zapikował z góry z niesamowitą prędkością, chyba nawet nie próbując hamować skrzydłami, spadał na maszerujących bogów. Jego śmiertelny wróg przyjął wyzwanie. Na spotkanie smoka wystrzeliła w powietrze świetlista, promieniująca elektrycznością smuga. Thor i Jormungand zbliżali się do siebie w zastraszającym tempie. Gdy się wreszcie zderzyli, to było to tak, jakby zderzyły się dwa meteoryty. Energia, jaką owo zderzenie wyzwoliło, omal nie powaliła obu armii na ziemię. Na dalsze przyglądanie się pojedynkowi dwóch śmiertelnych wrogów nie było jednak czasu, ponieważ Surtur opuścił wreszcie swój miecz, to samo zrobił Hrym. Miecz i maczuga przecięły powietrze, a na ten sygnał rozległ się oszałamiający ryk, dobyty z gardeł dziesiątek tysięcy gigantów.

I ruszyli biegiem pod górę. Bez żadnego szyku czy taktyki, nacierali naprzód z furią i zajadłością. Armia Surtura z nim samym szarżowała na bogów, Hrym i jego pobratymcy obrali sobie za cel Einherjerów. Z nieba na Jotunów spadły z wrzaskiem walkirie, wbiły się pomiędzy nich jak wielkie strzały. Ale nie powstrzymało to ich biegu, parli dalej, a dystans pomiędzy nimi, a wojami Walhalli zmniejszał się drastycznie prędko.

– Strzelać! – ryknęli jarlowie. Wszyscy posiadający łuki posłali pociski w tłum Jotunów. Ale, choć niejeden z nich padł, reszta wciąż biegła, biegła, biegła, ziemia dygotała, olbrzymy zbliżały się z rykiem.

I wreszcie się spotkali.

Dwie armie starły się z łomotem, szczękiem i krzykami. Determinacja i żelazna wola przeciwko wściekłości. Wyszkolenie przeciwko brutalnej sile.

I szybko okazało się, że to drugie jest górą.

Choć skrzydła trzymały się dzielnie, w środek szyku Einherjerów wbił się klin olbrzymów i ludzi z Hel, prowadzonych przez samego Hryma, któremu nikt nie ośmielał się stanąć na drodze. Powalając wrogów ciosami swej wielkiej maczugi, gigant parł coraz dalej, chcąc rozdzielić szyk na dwie części. Gudmund i Halvdan, stojący w samym sercu formacji, widzieli ponad głowami towarzyszy broni, jak Hrym zbliża się, ciosami rozbijając mury tarcz. Stojący mu na drodze pierzchali na boki. Gudmund spojrzał na kolegę. Tamten wzruszył ramionami.

***

Einherjerowie nie tylko nie wiedzieli, ale nawet nie przypuszczali, że te oddziały, które się na nich zwaliły, były najsłabszą częścią armii wroga. Na lewym skrzydle było gorzej, tam atakował Surtur wraz z setkami swych pobratymców, a także, i przede wszystkim, najpotężniejsi wojownicy Lokiego. On sam ścierał się z Heimdallem, klasycznie, w pojedynku szermierczym. Klingi śmigały jak węże, sycząc i zderzając się. Żaden z nich nie mógł przemóc drugiego. Obok, całkiem blisko, Tyr cofał się, z trudem odpierając atak Garma, wielkiego psa o czterech oczach, strażnika wrót Helheimu. Po drugiej stronie pola bitwy Frejr dzielnie walczył z Surturem, odbijając ciosy płomienistej klingi. Frigg szlochała, upuściwszy włócznię, po śmierci męża, Odyna, który zginął w walce ze straszliwym wilkiem Fenrirem. Bestia jednak również padła, Widar, młodszy syn króla bogów, pomścił ojca, rozdzierając jej szczęki potężnymi ramionami.

Wysoko na niebie toczył się najstraszniejszy pojedynek ze wszystkich. Wielki smok Jormungand zwijał się tam, usiłując pochwycić swego oponenta paszczą lub uderzyć go ogonem. Thor jednak krążył wokół niego, tak szybki, że widać go było jedynie jako smugę światła, od czasu do czasu rażąc Midgardsoma ciosami błyskawic ze swego młota. Ale błyskawice nie wyrządzały smokowi poważnej krzywdy, odbijały się od jego grubych łusek, sczerniając je jedynie.

***

Gudmund i Halvdan walczyli tak zgranie, jakby od przybycia do Walhalli ćwiczyli się wyłącznie w walce w parze. Pierwszy klęknął z tarczą nad sobą, drugi wziął rozbieg i skoczył, odbijając się od niej, na kark Hryma. Doskoczył. Otoczył szyję olbrzyma nogami i wzniósł miecz do ciosu, ale nie zdążył go zadać. Gigant zaryczał i zatrząsnął się, po czym chwycił wojownika wielką łapą i zdjął z siebie jak niesforne dziecko. Uniósł go na wysokość oczu, ale w tym momencie Gudmund posłał mu strzałę w twarz z podniesionego łuku. Hrym zaryczał, puścił Halvdana i złapał się za policzek. Gudmund rzucił się do przyjaciela, osłonił go tarczą przed ciosem innego Jotuna, sam ciął napastnika toporem w kolano. Zaraz potem otrzymał potężne uderzenie w plecy, które posłało go dobre dwa metry w przód i rzuciło na ziemię. Upadek na brzuch boleśnie wytłoczył mu powietrze z płuc. W tej chwili był absolutnie bezbronny, ale nikt go nie zaatakował. Zdołał dźwignąć się z powrotem na nogi i, mimo bólu w prawym kolanie, obrócić. Zobaczył Halvdana, klęczącego z tarczą nad głową i rozpaczliwie broniącego się przed ciosami dwóch Jotunów.

A w stronę Gudmunda szedł, zamaszyście wywijając buzdyganem, Hrym.

***

Surtur wzniósł miecz w górę i zaryczał triumfalnie. Ciało pięknego Frejra leżało u jego stóp ze straszliwą, poszarpaną raną na piersi. Jeleni róg wyślizgnął się z ręki boga. Jego pojedynek z władcą Muspelheimu był długi i zaciekły, ale jednostronny. Nie mógł mierzyć się z najpotężniejszym gigantem świata.

W trakcie walki płomienie z miecza Surtura zapaliły porastającą wyspę trawę. Ogień rozprzestrzeniał się bardzo szybko, dotarł już na lewą flankę, gdzie Einherjerowie bronili się przed Jotunami i zmusił ich do przerwania walki. Podczas gdy strzelające wysoko, rude jak futro Ratatoska płomienie pochłaniały ciała poległych, zwęglając je i sczerniając, wojownicy i lodowi giganci przenieśli się dalej w głąb wyspy i tam kontynuowali bój.

Surtura bardziej jednak niż to, co na lewym skrzydle, interesowały wydarzenia na prawym. A tam nadal się działo. Heimdall i Loki wciąż toczyli pojedynek szermierczy, zajadle i wściekle jak górskie niedźwiedzie. Żaden nie mógł przemóc drugiego, ścierali się, klingi szczękały, ich niestrudzone ramiona wciąż władały mieczami szybko i pewnie, bez śladu zmęczenia.

Garm leżał na martwym ciele Tyra. Jedyna ręka boga wciąż zaciskała się na rękojeści noża, który wbił bestii w bok. Strażnik Helheimu dyszał ciężko, ronił płaty piany z pyska, a z rany gęstym strumieniem płynęła czarna krew.

Frigg i Freja, wsparte plecami o potężny jesion o gałęziach zdających się sięgać nieba, walczyły tak dzielnie, jak rozpaczliwie, z otaczającym je tłumem ognistych gigantów. Ich ręce nie miały tej siły, co ramiona Heimdalla i Lokiego, słabły. Mimo to co chwila unosiły długie włócznie i uderzały w ciała olbrzymów.

Monstrualne cielsko smoka-węża Jormunganda leżało w większości w wodzie. Jedynie łeb spoczywał na plaży. Na samym środku jego czoła ziała ogromna, krwista rana. Odległość była znaczna, ale bystre oczy Surtura dostrzegły sterczący z niej trzonek młota. Thor pokonał w ostatecznym starciu swego śmiertelnego wroga. Sam był jednak tak zmęczony, że nie mógł ustać na nogach, klęczał, wspierając się rękami. W końcu jednak powlókł się ku bestii, chcąc wyciągnąć z jej łba swój Mjolnir. I właśnie wtedy, gdy się zbliżył, ogarnęły go trujące wyziewy, wydobywające się z paszczy Midgardsoma. Postąpił jeden krok, drugi, trzeci, czwarty… po dziewiątym upadł ponownie na kolana. Drżał cały, kaszląc. Nawet gdy już legł twarzą w wodzie, jego ręce jeszcze dłuższy czas drapały, żłobiąc w piasku głębokie bruzdy. Thor, bóg burzy, obrońca Midgardu i syn Odyna nie miał szybkiej śmierci. Padł jednak w boju z godnym siebie przeciwnikiem, wypełniwszy swe zadanie na świecie.

Surtur z mieczem w dłoni ruszył w kierunku tej resztki bogów, która wciąż żyła.

***

Huginn, wielki kruk Odyna, krążył po niebie, jego pióra szeleściły delikatnie na wietrze. Gdy król bogów padł, jego światło zgasło i na powrót zapadły ciemności. Teraz rozjaśniały je jedynie płomienie, tlące się wciąż na Oskopnirze. Panowała absolutna cisza.

Kruk zleciał niżej, kołując nad pobojowiskiem, zasłanym ciałami ludzi, bogów i olbrzymów. Heimdall i Loki leżeli w uścisku jak bracia, obaj z rozbitymi głowami. Wielkie cielska Fenrira i Jormunganda spoczywały obok trupów Odyna i Thora, dwóch najpotężniejszych Asów. Garm nie zdołał się już podnieść po walce z Tyrem, dokonał żywota, leżąc na ciele Jednorękiego.

Kruk, zniżając się jeszcze bardziej, pofrunął dalej, oddalając się od wzgórza. Tutaj ziemię zasnuwały trupy ludzi z Walhalli i Hel, a także Jotunów. Wyglądały najstraszniej ze wszystkich, ogień Surta spopielił je, zmienił w węgiel. Wyglądały więc teraz jak wielkie, czarne kukły. Płomienie były tak gorące, że paliły nawet metal, większość broni roztopiła się od nich. Gdzieniegdzie tylko gdzieś na ziemi leżał nietknięty topór lub miecz.

Huginn usiadł na jednym z ciał, nie mającym głowy. Coś jednak błysnęło w blasku dogorywającego płomienia. Kruk spojrzał. Na piersi zmarłego, nieco pod szyją, spoczywała niewielka, metalowa figurka. Była pięknie wykonana, z niezwykłymi szczegółami, i przedstawiała drakkar ze wzdętym żaglem.

Kruk zerwał się do lotu i pofrunął na północ, w ciemność

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne
Zobacz wszystkie komentarze
0
Jeśli podoba ci się ten tekst, zostaw komentarz!x
()
x