Oliada

Powieści

Opowiadania

Poradniki

Sklep

O mnie

Kontakt

 

– Kto zdoła się przekraść? – spytał Haribor, rozglądając się po komnacie. Pod jego spojrzeniem mężczyźni i kobiety po kolei odwracali głowy. Janka – elfka, najlepsza chyba ze zwiadowców, Ruther – dowódca bawiącej w twierdzy kompanii najemniczej, Cilvert – koślawy i krępy gnom, jeden z nielicznych sprzyjających ludziom, Wera – kapitan straży, Milten, Garvan, Illena, Omrat i Talaha. Wszyscy co do jednego spuścili oczy, gdy padł na nich wzrok barona. Ten westchnął.

– Naprawdę szanse wydają wam się tak małe?

– One nie są małe, panie – sprostował Milten. – One nie istnieją.

Ponownie zapadła cisza, w której słychać było jedynie trzask ognia w kominku i nawoływania straży z baszt i murów. Ciszę przerwał ponownie baron.

– Każdego z was znam przynajmniej od kilku lat – powiedział, a Illenie wydał się w tej chwili bardzo, bardzo stary. Stary i godzien politowania z obwisłymi policzkami i zgarbionymi plecami. I pod komendą tego człowieka niegdyś szliśmy do zwycięskich bojów, pomyślała.

– Wiem, na co was stać – mówił dalej szlachcic. – Ty, Janka, zgubiłaś kiedyś na bagnach oddział vilkalskich ogarów. Vilkalskich ogarów! Toć one zdolne są jakąkolwiek żywą istotę wyczuć z odległości mili. Ciebie zaś, Omrat, pamiętam, jak wkradłeś się do mej komnaty, chcąc wykraść dokumenty dla hrabiego Monrou – i prawie ci się to udało. I tacy jak wy nie podejmą się zadania, bez którego może upaść cały kraj?

Omrat skrzywił się i znów odwrócił wzrok, Janka nie. Patrzyła Hariborowi śmiało prosto w oczy.

– Wówczas, na bagnach – powiedziała – rozebrałam się do naga i natarłam liśćmi ilanas, po czym sama skryłam pomiędzy jej gałęziami. Ogary mnie nie wyniuchały. Tym razem sprawa jednak jest nie ze zwierzętami, lecz z krasnoludzką hołotą.

– Zaiste, podobni oni do zwierząt – zaskrzeczał Clivert. – Możecie mi wierzyć, więcej niż sto razy podróżowałem z ich karawanami. Nawet niesprowokowani potrafili rozbijać nosy młotami, roznosić karczmy w strzępy podczas swych zabaw.  A teraz, podczas wojny, losie broń wpaść im w łapy. Was, ludzi, pewnie by zwyczajnie ukatrupili, mnie jednak i tę elfkę długo by męczyli jako zdrajców rasy.

– Wróćmy do meritum – wezwał baron. – Zadanie jest trudne, prawda, ale nie niewykonalne. Wero, jak oceniasz nasze szanse?

Kapitan straży wyłoniła się z cienia pod drzwiami, podeszła chrzęszcząc rynsztunkiem jak wielki żuk swym pancerzem.

– Wszystkie elementy ukształtowania terenu, jakie dotychczas chroniły twierdzę, teraz są naszą zgubą – przemówiła. – Po pierwsze: skała. Ze wszystkich czterech stron otaczają nas pionowe zbocza, jedynie wąska ścieżka prowadzi od bramy w dół na tyle łagodnie, by mogły przejechać tamtędy wozy. U stóp skały płynie z dwóch stron rzeka. Jest, mówię z własnego doświadczenia, rwąca i zdradliwa – na drugim zaś brzegu znajdują się mokradła, trzcinowiska i podtopiony Martwy Las przez najmniej stajanie. Od tamtej strony do twierdzy żadna armia oczywiście nigdy nie zdoła podejść, jest jednak więcej niż pewne, że w lesie stacjonują krasnoludzkie czujki i patrole, gotowe z otwartymi ramionami powitać wszystkich, którzy usiłowaliby wykraść się z fortecy. To zresztą spekulacja, bo i tak zejść ze skały można jedynie ścieżką. Tam zaś, gdzie przechodzi ona na dole w trakt, zaczyna się obóz krasnoludzkiej armii.

– Czyli co – parsknął Ruther –  zamknęli nas w twierdzy na amen?

Wera skierowała na niego wzrok swych lodowozimnych oczu.

– Jeśliś dotychczas tego nie pojął – wycedziła – to teraz nareszcie już wiesz. Tak, zamknęli nas. Jak – dodała po chwili drwiąco – szczury w pułapce.

– Ergo – podsumowała Illena – cała ta rozmowa nie ma sensu, skoro szanse na przekradnięcie nie istnieją.

Znowu zapadła cisza. Baron usiadł przy biurku i oparł głowę na splecionych dłoniach. Od otwartego okna, od strony umieszczonego niemal o strzelenie z łuku obozowiska krasnoludów doleciała ich, ściszona znacznie przez odległość, pieśń, wydobyta z kilkudziesięciu pijanych krasnoludzkich gardeł.

– Co – warknął Ruther – co oni śpiewają?

– To improwizacja – wyjaśnił spokojnie gnom. – Piosenka o padających przed nimi fortecach i wydanych na łup miastach. O paleniu i mordowaniu. I o straszliwych mękach, jakie czekają wszystkich zdrajców i odszczepieńców.

– Aż tak nie mogą znieść, że ktoś sprzeciwia się wojnie – warknęła Janka. – Niech ich piekło pochłonie.

– Tak czy inaczej – mruknęła milcząca dotąd Talaha, kłusowniczka, znająca okolicę lepiej niż sam baron – w bagnie siedzimy, po sam nos. Chwilowo udaje nam się jeszcze utrzymać nad powierzchnią głowę i oddychać, ale niedługo opadniemy z sił i wtedy grzęzawisko przykryje nas całych. Innymi słowy: trzeba działać. Ktoś iść musi. Wszyscy tu, co do jednego, jesteśmy najlepsi, nie bez kozery nas pan baron akurat wezwał.

– Ja pójdę – obwieścił nagle, wstając, Omrat. – Prawdę rzekł pan Haribor, jam się wówczas wkradł do jego komnat, on zaś nie tylko mi to darował, ale jeszcze przyjął na służbę. U nas, na wschodzie, długi wdzięczności nigdy nie mogą pozostać niespłacone. Przekradnę się do króla.

– Spokojnie – uniósł dłoń Milten. – Moim zdaniem powinien iść Clivert. On jeden jest odpowiedniego wzrostu, każdy z nas będzie rzucać się w oczy, gdy zaś on przywdzieje płaszcz, niemal nie będzie można po zmroku odróżnić go od krasnoluda.

Gnom zerwał się z krzesła i podsunął żołnierzowi zaciśniętą pięść pod nos.

– Sam idź! – wrzasnął swym skrzekliwym, żabim nieco głosem. – Sam się przez ichni obóz przekradaj! Sam idź na męki! Wiesz li ty, jak wyglądają krasnoludzkie maszyny tortur? Przywiązują cię do metalowego stelaża…

– Dobra, dobra – przerwał ostro, również wstając, Garvan. – Dosyć o torturach, mości gnomie. Wielu z twych współplemieńców, o ile mi wiadomo, pomagało konstruować owe sławetne machiny. Może więc nawet sprawiedliwie byłoby, gdyby ciebie do jednej takiej przywiązano.

– Zamilcz, Garvan! – wrzasnęła, odpychając go, elfka. – Ty łajdak i tchórz jesteś! Ciebie na tortury krasnoludom wydać, wart jesteś tego zaiste! Wtedy, w lesie, zostawiłeś mnie na pożarcie ogarom, ze strachu mało butów nie gubiąc uciekłeś do twierdzy, za bezpieczne mury. Godzien jesteś, by cię teraz z tych murów zrzucić!

– Wolnego – burknęła Wera, chwytając ją za ramię. – Garvan moim, nie twoim jest człowiekiem. Nie do tropicieli lecz do gwardzistów teraz należy.

Janka wzorem gnoma podsunęła jej kułak pod nos, czerwona na twarzy szykując się do ostrej odpowiedzi, w tym jednak momencie Ruther, wielki drab o barach jak wieża oblężnicza, wtoczył się pomiędzy nich rycząc i potrząsając pięściami.

– Milczeć! – wrzasnął, odpychając elfkę pod jedną, Garvana z Werą pod drugą ścianę. – Milczeć wszyscy! Pan baron nie po to was wezwał, byście kłócili się i gryźli jak psy! Spokój ma być i cisza, gdy będzie nam on swe rozkazy wyłuszczał.

Podziałało. Awanturnicy, wciąż wprawdzie gniewni, usiedli, Haribor zaś wstał zza biurka i wyprostował się.

– Zdecydowałem – oświadczył stanowczo, na moment znów stając się tym mężem, którego Illena pamiętała sprzed lat. – Pójdziecie wszyscy, jak tu stoicie, za wyjątkiem Wery, która jest potrzebna w twierdzy.

Tym razem cisza, jaka zapadła po jego słowach, przedłużała się, rzekłbyś, w nieskończoność.

– Jak to? – spytał w końcu chrapliwie Milten. – Cała ósemka?

– Cała – potwierdził twardo baron. – Każdy spróbuje tam, gdzie czuje się najlepiej. Janka i Talaha bagnami, Ruthar, Milten i Garvan rzeką, zaś Clivert i Omrat przez obóz.

– Mowy nie ma – parsknął gnom. – Powiedziałem już: dla mnie złapanie to śmierć w męczarniach.

– To nie daj się złapać – wzruszył ramionami Omrat. – Co do mnie to zgoda.

– Do mnie też – mruknęła kłusowniczka, zaś elfka niechętnie kiwnęła głową.

– Pójdę – zgodził się Ruthar – ale jestem najemnikiem. Znacie moją stawkę, panie. Zapewniam, że będzie dużo, dużo wyższa.

– A ja? – spytała niespodziewanie Illena. – Którędy ja mam iść?

– Ty nie umiesz się skradać – pokręcił głową baron. – Wezwałem cię na wypadek gdyby pod uwagę brane były rozwiązania siłowe, ale to bez sensu. Zostaniesz tutaj, w twierdzy.

– Nie! – krzyknęła, zrywając się z ławy. – Muszę iść! Nie będę siedzieć za murami, gdy inni się narażają. Nie pamiętacie starych czasów?

Baron uśmiechnął się lekko, jakby aprobował wybuch weteranki.

– Nawet jeśli ktoś z wysłanych przejdzie, a na to szansa jest mała – powiedział spokojnie – wciąż będziemy musieli bronić twierdzy przez kilka tygodni, nim nadejdzie armia królewska. Nie mogę pozbyć się wszystkich najlepszych ludzi, bo kto wówczas utrzymywałby te „bezpieczne mury”?

Kobieta zagryzła wargi, potem powoli pokiwała głową.

– Zgoda – przyznała niechętnie.

– Skoro wszystko mamy załatwione – klasnął w dłonie Haribor – to nie zatrzymuję was dłużej. Jest późno. Wyśpijcie się, za równo dobę ruszacie.

Słowa te nie dodały im otuchy.

***

Gdy za wojownikami zamknęły się drzwi, Haribor dopił wino z kielicha, wstał i boczną, ukrytą za drzwiami klatką schodową dostał się na mur. Chłodne, nocne powietrze orzeźwiło go, mimo późnej pory pomogło w zachowaniu przytomności umysłu. W zasięgu jego wzroku nie było żadnego strażnika, nie stanowiło to jednak niebezpieczeństwa – wspiąć się na wysoki, stojący na kilkunastosążniowej skale mur nie potrafiłaby nawet kozica. Podszedł do krenelażu i oparł się o niego, z lubością wdychając zapach nocy i patrząc na południe, w stronę rozległej równiny, na której rozłożyła się obozem armia krasnoludzka.

Była ogromna.

Zdawało się, że wszystkie ich plemiona zeszły z gór i chwyciły za broń, chcąc raz na zawsze rozstrzygnąć kwestię ogromnego myta, jakie ludzie pobierali za ich eksportowane z kopalń towary. Mogło ich być przynajmniej piętnaście tysięcy. Załoga twierdzy liczyła dwustu żołnierzy. W dodatku krasnoludy podeszły zupełnie niespodziewanie nie traktem od północy, którym ciągnęły dotychczas ich karawany, lecz od wschodu, lasem. Ten manewr tak zaskoczył barona i jego ludzi, że nie zdążyli nawet wysłać gońca do króla z alarmującymi wieściami. Teraz zaś tysiąc płonących ognisk oddzielało ich od traktu.

Mężczyzna długo patrzył na ten przedziwny spektakl świetlny, potem w zamyśleniu potarł czoło. Ćwierć wieku minęło od czasu, gdy ramię w ramię z być może tą samą armią krasnoludów odpierał najazd goblinów z zachodu. Zapamiętał owych niskich człowieczków jako bitnych i zawziętych wojowników, potrafiących jak żaden z jego oddziałów utrzymywać pozycje w, rzekłbyś, stalowym murze tarcz, podczas gdy jego kawaleria roznosiła bandy goblinów na strzępy. Gdyby jednak nie ten sojusz, zarówno krasnoludzkie pasmo górskie z dziesiątkami wyrytych w nich kopalń, jak i królestwo ludzi, wydane byłyby na łup najeźdźców.

Teraz zaś, z winy króla, owo bitne plemię ponownie zeszło z gór, tym razem jednak unosząc swe młoty nie przeciwko goblinom, lecz ludziom.

Haribor westchnął. Wtedy, na wojnie, zdobył wśród krasnoludzkich przywódców wielu przyjaciół. A teraz miał przeciwko nim walczyć? Z powodu kaprysu króla, któremu zachciało się podnosić do granic absurdu myto przewozowe dla towarów z północy?

Wiedział, że nie chodzi jedynie o to. Opłaty były jedynie pretekstem, tak naprawdę większość krasnoludów wciąż nie zapomniała im zagarnięcia terenów całego dorzecza Alreny. Ci, którzy od dawna już nawoływali do odbicia tych ziem siłą, podnieśli głowy po podniesieniu ceł i stało się to, co stać się musiało. Wielka armia krasnoludów zeszła z gór, przekroczyła równinę i okrążyła graniczną twierdzę, której Haribor był baronem.

Mężczyzna ponownie westchnął, po czym ruszył z powrotem do komnat. I jemu należało się kilka godzin snu.

***

Z samego rana Janka wyszła przed bramę i stanęła na skraju skarpy, patrząc tam, gdzie baron wieczorem – na obóz krasnoludów, który teraz, w blasku dnia, zdawał się jeszcze większym. Brakowało typowych dla oblężeń wielkich wież na kołach – przy zdobywaniu tej twierdzy na nic by się nie zdały – ale w środku obozu, na placu, stał obudowany drewnem i żelazem taran, oraz pięć wielkich katapult, zdolnych miotać nawet dwucetnarowe pociski. Wokół machin kręciło się kilkunastu krasnoludów, stukając młotkami i piłując ostatnie deski. Nie ulegało wątpliwości, że jeszcze dziś zamierzają zrobić z nich użytek. Elfka wiedziała, że szturmowanie fortecy przed skruszeniem murów nie miało sensu, krasnoludy też musiały to wiedzieć.

– Wielu ich.

Obróciła głowę zaskoczona. Obok niej stał Ruthar. Nie podejrzewała, że wielki drab może podejść tak cicho, że nawet ona nie usłyszała. Mężczyzna patrzył w tym samym kierunku.

– Moi ludzie – powiedział – zostaną bez dowódcy w twierdzy. Nie ważne czy zginę, czy uda mi się przedrzeć, oni będą musieli przetrwać oblężenie bez kogoś, kto mógłby wydawać im rozkazy.

Wzruszył ramionami.

– Tak czy inaczej zdaje mi się, że mam najłatwiejsze zadanie – zauważył. – Omrat i gnom idą obozem, największa szansa na schwytanie, ty i kłusowniczka bagnami, możecie utonąć, mogą was zabić krasnoludzcy strażnicy. A my? Mamy tylko odpłynąć wystarczająco daleko i wyjść na brzeg. Banał.

– Wcale nie – skorygowała, sama dziwiąc się sobie, że odpowiada. – Wszyscy w piątkę będziemy musieli opuścić się na linach z murów i ze skały – to ponad dwadzieścia sążni! A nawet jeśli się uda, wy we trójkę musicie odpłynąć tak cicho, by nawet woda nie plusnęła, inaczej czujki was wypatrzą. Musicie też uważać, bo kto wie, czy krasnoludy nie mają zwiadowców nawet w dole rzeki. Oni znają pana Haribora i jego spryt, będą się pilnować, by nikt stąd nie uciekł.

– Nadal pomysł, byśmy szli wszyscy na raz, wydaje mi się szaleństwem – pokręcił głową. – Nigdym o czymś takim jeszcze nie słyszał. Po co ryzykować życie aż siedmiorga?

– Większa szansa – wzruszyła ramionami. – Gdy złapią jednego, może pomyślą, że więcej nie ma. Obawiam się też, że Clivert i Omrat mają iść na przynętę.

– Sądzisz, że baron posunąłby się do tego? – skrzywił się Ruthar. – Omrat to mój druh, polubiłem go. A i tego gnoma szkoda.

– Ale jeśli ich zauważą, wszcznie się zamieszanie. Strażnicy pewnie choć na chwilę się rozproszą, a to może być nasza szansa.

Najemnik charknął i splunął w przepaść.

– Nie podoba mi się to – mruknął ponuro. – Nigdym żadnego towarzysza nie zostawił z tyłu, z chłopakami zawsze stawaliśmy w boju ramię w ramię. A teraz mamy poświęcić tych dwóch, było nie było przyjaciół? Wydać na męki i tortury?

– W imię dobra całego kraju – odparła, ale jakoś tak mało pewnie. Najemnik burknął coś jeszcze pod nosem i odwrócił się ku bramie.

***

Zmierzch nadszedł szybko. Zbyt szybko.

Ostrzał z katapult, rozpoczęty w południe, trwał przez czas jakiś, szybko jednak krasnoludom zabrakło pocisków. Straty nie wyniosły wiele ponad ukruszony w kilku miejscach krenelaż i rozbite dwa dachy, żaden człowiek nie odniósł obrażeń. A równo z zajściem słońca Clivert otrzymał wezwanie od barona.

W komnacie byli już inni – Ruther, Janka, Omrat, Garvan, Milten i Talaha. Żadne z nich nie przebrało się jeszcze w ubrania na akcję, żadne nie miało też ekwipunku. Gdy Clivert wszedł, baron wskazał mu miejsce na ławie.

– Za wcześnie jeszcze, by zacząć – obwieścił, samemu siadając za biurkiem. – Ale apel możemy odprawić. Nie daję wam żadnych listów, bo w wodzie mogłyby zamoknąć. Wiecie dobrze, co królowi powiedzieć. Do stolicy macie z sześć dni drogi, chyba, że zdobędziecie konie. Wszystkim oddziałom i szlachcicom napotkanym po drodze mówcie, skąd przybywacie i z jaką misją, niech szykują się na wojnę. Krasnoludy, pewne to, nie pójdą dalej w głąb kraju, dopóki nie zdobędą przyczółku tu, w naszej twierdzy. Będą nas jednak oblegać z całą zajadłością, więc ostrzeżecie króla, że długo nie wytrzymamy. Nie wszyscy znacie drogę, ale rozpytujcie o nią napotkanych ludzi. Musicie dotrzeć do głównego traktu i nim jechać na południe.

– Trafimy – obiecał w imieniu wszystkich Milten. – Problemem nie będzie dalsza droga, lecz samo wydostanie się z tej okolicy. Wiemy mniej więcej, jak chcecie to zrobić, prosimy jednak o szczegóły.

– Omrat i Clivert idą przez obóz – oświadczył baron. – Ty, panie gnomie, przywdziej jakiś skrojony na twą miarę płaszcz, jak radził wczoraj Milten, i udawaj krasnoluda. Szansę masz. Co do ciebie Omrat, musisz zdać się na umiejętności skradania i ukrywania. Nie ma szans, by ciebie ze swojakiem pomylili.

– Dam radę – obiecał beztrosko mężczyzna. – Nie takie rzeczy się robiło.

– Wy – baron zwrócił się do Janki i Talahy – zostaniecie opuszczone przez gwardzistów na linach z północnego muru aż nad samą rzekę. Tam się odetniecie, przeprawicie na drugi brzeg i udacie bagnami tak daleko, jak uznacie za stosowne. Następnie zatoczycie łuk, ponownie przekroczycie rzekę w górze lub w dole nurtu i spróbujecie dotrzeć do traktu.

– Noc zapowiada się bezchmurna – ostrzegł Ruthar. – Wykradnięcie się z twierdzy zarówno na linach, jak i przez bramę będzie niemożliwym, jeśli nie zajdzie księżyc. Jest przecież pewne, że krasnoludy nas obserwują.

– To prawda – kiwnęła głową Talaha. – Jeżeli będzie tak jasno, eskapadę trzeba przełożyć na następną noc.

Baron potarł skroń.

– W ostateczności – zgodził się – przełożymy ją. Każdy jednak dzień zwłoki może zagrozić bezpieczeństwu królestwa.

– Jaki sprzęt należy przygotować? – zapytała Janka. Odpowiedzi zamiast Haribora udzielił Ruthar.

– Każdy, który uznasz za potrzebny. Jeśli uda ci się wziąć swój łuk, weź. Z całą pewnością przydadzą nam się noże i mocne ubrania, takie, które nie podrą się zbyt szybko. Kto chce, niech weźmie miecz lub topór, ale moim zdaniem to zbędny balast. Możemy potrzebować też pieniędzy, by w dalszej drodze kupować żywność. Wam, które idziecie przez bagna, mogą przydać się liny do asekuracji i ewentualnego wyciągania z topieli.

– Mam pytanie – odezwał się niespodziewanie Garvan. – Idziemy grupami czy każdy pojedynczo?

– Clivert i Omrat będą zdani na siebie – odpowiedział baron. – Janka i Talaha mogą jednak sobie pomagać, tak samo Milten, Ruthar i ty. Pamiętajcie jednak, że najważniejsze jest dostarczenie informacji.

– Innymi słowy – mruknął Ruthar – gdy krasnoludy dorwą twego towarzysza, zostaw go i idź dalej. „Dla dobra kraju”, no nie?

Haribor wzruszył ramionami.

– Jesteście najlepszymi ludźmi pod moją komendą. Potraficie o siebie zadbać, każdy jeden z was. Jeśli ktoś będzie na tyle głupi, by wpakować się w tarapaty, sam powinien się z nich wyciągać.

Najemnik z błyskiem w oku tworzył już usta, by coś powiedzieć, ubiegła go Talaha.

– Wszystko jasne. Kiedy wyruszamy?

– Zaczekamy do północy – zadecydował baron. – Jeżeli do tego czasu księżyc nie schowa się za chmury, przekładamy akcję.

 

***

 

Księżyc zaszedł za chmury.

Już w godzinę po naradzie na niebie zaczęły się pojawiać pierwsze obłoki, a niedaleko północy zrobiło się niemalże zupełnie czarno. Milten odnalazł towarzyszy na dziedzińcu. Omrat i Ruther stali obok siebie, cicho rozmawiając, to samo robiły Janka z Talahą. Clivert dwa kroki dalej popijał z bukłaka, zaś Garvan niespokojnie przestępował z nogi na nogę. Wera i Illena też tam były, odziane w półpancerze.

W chwilę po dołączeniu Miltena do grupy od strony domu mieszkalnego nadszedł baron.

– Nie możemy palić żadnych pochodni – oświadczył na przywitanie – będziecie więc musieli zostać opuszczeni w ciemnościach. Wiem jednak, że sobie poradzicie.

– My nie będziemy mieć takiego problemu – oświadczył wesoło Omrat, ale i po nim było widać, że sili się na ową wesołość. Milten zobaczył, jak Ruthar za plecami Omrata krzywi się ledwo dostrzegalnie i marszczy brwi.

– Czas ruszać – powiedział, chowając bukłak, Clivert. Haribor kiwnął głową.

– Czas najwyższy. Strażnicy uchylą wam bramę.

– Tedy w drogę. – Omrat przeciągnął się i chrupnął palcami u rąk. – Do miłego zobaczenia.

Nie było żadnych więcej pożegnań. Po prostu, obydwaj, człowiek i gnom, odeszli w mrok ku niewyraźnie majaczącej w ciemności bramie. Śmiesznie wyglądali obok siebie, jeden o dobre dwie głowy wyższy od drugiego. Ale nikt się nie śmiał.

– Chodźcie – kiwnął na resztę baron, sam ruszając pierwszy. Poszli za nim. Wspiąwszy się w ósemkę po stromych, kamiennych schodach, stanęli na murze. Czekało tu sześciu żołnierzy w kolczugach i wappenrockach z herbem rodowym barona. U ich stóp niczym wielkie węże wiły się sploty lin.

– Opuścimy was po dwie osoby – poinformował Haribor. – Pierwsze idą dziewczyny.

Talaha, odważnie, zrobiła krok naprzód. Elfka podążyła za nią. Poinstruowani wcześniej żołnierze szybko obwiązali je linami w jakiś skomplikowany sposób, nie tylko wokół pasa, lecz także przez plecy i klatkę piersiową.

– Gdybyście nie mogły się wydostać z uprzęży – teraz baron już szeptał – po prostu przetnijcie ją. Liny są długie.

Na dany znak trzech żołnierzy chwyciło sznur oplatający kłusowniczkę, pozostałych trzech przypadło elfce. Baron czuł, że powinien jakoś zmotywować dwie dziewczyny, Wera i Illena też, żadne jednak nie zdołało znaleźć odpowiednich słów.

– Powodzenia – powiedział Ruthar, kładąc rękę na ramieniu Janki. Ta obdarzyła go lekkim uśmiechem.

– Do zobaczenia u króla, no nie? – powiedziała, po czym, nie czekając na odpowiedź, zrobiła krok i weszła na blanki. Talaha wzięła głęboki oddech, jak przed zanurkowaniem, i poszła za jej przykładem. Zgromadzony na murze tuzin ludzi w milczeniu przyglądał się, jak dziewczyny siadają na krenelażu i jak opuszczają się w dół, w przepaść.

Noc była bardzo cicha. Tym razem nawet od obozu krasnoludów nie dobiegały krzyki ani śpiewy. Gdzieś w oddali, ledwo słyszalne, rozległo się długie, przeciągłe wycie. Ruthar miał wrażenie, że nieledwie może rozróżnić słowa, jakie wilk przekazuje swej watasze. Wilk? A może to było coś o wiele groźniejszego? Może ta sama banda vilkalskich ogarów, które wówczas, dawno temu, ścigały Jankę? Byłoby iście ironią losu, gdyby teraz, po tylu latach, elfka znów musiała przed nimi uciekać.

Najemnik zobaczył, jak Milten niespokojnie przebiera palcami przy głowni miecza. A więc nie powstrzymał się i wziął go. Wojak zawsze pozostanie wojakiem – Milten wyglądał na człowieka, który woli problemy możliwe do pokonania wyłącznie przy pomocy ostrej klingi. Na wyprawie, na której trzeba było kierować się sprytem i chytrością, mógł sobie nie poradzić.

Obrócił głowę i spojrzał na drugiego z tych, którzy mieli mu towarzyszyć. Tu stanowiło dlań jeszcze większą tajemnicę, skąd brał się wybór barona. Garvan wyglądał na typowego żołdaka – pijanicę, brutala i tchórza. Nie powinien w ogóle być w elitarnej załodze twierdzy, co dopiero uczestniczyć w akcji zwiadowczej o wadze państwowej.

Ruthara wyrwał z zamyślenia i ponownie przywrócił żywym ruch, a dokładniej jego brak. Sześciu żołnierzy zaprzestało równomiernego ruchu ramion, nie opuszczali już lin.

– Są na dole? – szeptem spytał za niego Milten. Jeden z gwardzistów kiwnął głową.

– Liny zwiotczały. Jeszcze chwila i będziemy je wciągać.

Po o wiele krótszym czasie, niż trwało opuszczanie, sznury znalazły się znów na murze. Ich końce rzeczywiście były przecięte. Garvan zrobił niepewny krok w ich stronę, ale Ruthar ubiegł go i kiwnął na Miltena. Mężczyzna z mieczem posłusznie podszedł. Najemnik, gdy żołnierze oplatali go liną, poczuł, że się denerwuje. Przypomniał sobie swoją pierwszą bitwę. Wtedy też się tak czuł.

– Gotowe – szepnął żołnierz, robiąc krok do tyłu i ujmując linę. Najemnik spojrzał na swego towarzysza. Milten również miał już gotową uprząż. Dostrzegł jego wzrok i kiwnął głową.

Ruthar, tak jak inni nie żegnając się, zrobił duży krok i stanął na krenelażu. Spojrzał w dół. I poczuł mdłości.

Rozciągała się pod nim czarna otchłań, której dna niemal zupełnie nie widział, ledwie gdzieś tam, zdawałoby się, bardzo daleko majaczyła nieco jaśniejsza od otoczenia wstęga rzeki. Janki ani Talahy nie miał szans zobaczyć, po prawdzie to nie dostrzegał nawet owego wąskiego pasa ziemi pomiędzy skałą, a rzeką, na którym mieli wylądować.

Widząc, że Milten już siada i opuszcza nogi w przepaść, zrobił to samo. Nie mógł zawahać się na oczach barona, nie teraz, gdy elfka i kłusowniczka wykonały ten krok bez strachu. Zamknął oczy.

I zaufawszy linie zsunął się z muru.

Zdawało mu się, że spada wieczność, gdy jednak otworzył oczy, znajdował się może o długość ręki od miejsca, w którym siedział przed momentem. Sznur boleśnie zacisnął się na jego ciele, wpijając pod żebra. Chwilę kołysał się na boki, obijając o mur, w końcu znieruchomiał.

Żył. Wisiał na linie.

Spojrzał w bok. Milten znajdował się obok niego, niemal na wyciągnięcie ręki. Widząc, że najemnik na niego patrzy, pomachał mu. Potem zaczęli zjeżdżać. Ruchy dzierżących linę strażników były zaskakująco łagodne, prawie nie powodowały kołysania na boki. Zjeżdżali powoli i równomiernie.

Ruthar nie miał odwagi spojrzeć w dół, po jakimś czasie jednak dostrzegł, że zbliżają się do podstawy muru, a za chwilę ustąpił on miejsca naturalnej skale. Trzecią część podróży mieli za sobą.

Zamiast w dół, najemnik patrzył przed siebie, ale nie widział prawie nic. Ile czasu minęło, od kiedy Janka z Talahą postawiły stopy na ziemi? Dziesięć minut? Nie słyszał żadnych plusków z dołu, udało im się więc najwyraźniej przeprawić bezszelestnie przez rzekę. Teraz zapewne właśnie zagłębiały się w Martwy Las. Zaczął, rychło w czas, zastanawiać się, jak, jeśli prąd ich rozdzieli, odnajdzie się ze swymi dwoma towarzyszami. Nie mogli przecież się nawoływać, a niemal całkowite ciemności, kryjące ich przed wzrokiem krasnoludów, uniemożliwią im również widzenie się.

Dotknięcie stopami ziemi zaskoczyło go tak bardzo, że mało nie spanikował. Opanował się jednak. Szybciej niż sądził dotarli na dół. Usłyszał cichy szczęk noża z boku i w ciemności dostrzegł, jak Milten, widoczny jedynie jako czarniejsza od otoczenia sylwetka, odcina się z uprzęży. Poszedł za jego przykładem. Za chwilę liny, już bez pasażerów, pomknęły na powrót w górę.

 

***

 

Wyszli za bramę i w milczeniu ruszyli w stronę biegnącej w dół ścieżki. Noc była tak czarna, że nie widzieli więcej niż góra na trzy kroki, po ich prawej ręce jednak, daleko, gorzał blask krasnoludzkich ognisk. Znali drogę dobrze, obaj więcej niż sto razy schodzili lub wchodzili nią, znali na ścieżce nieledwie każdy kamień. Byli więc w stanie poruszać się w ciemnościach.

Omrat szybko zaczął podziwiać swego towarzysza. Widział go jako majaczącą w mroku sylwetkę, nie słyszał jednak nawet najcichszego szmeru spod jego stóp. Gnom, ku zdziwieniu mężczyzny, poruszał się zupełnie bezszelestnie. Przestał się martwić o to, czy krasnoludzcy strażnicy ich usłyszą.

Szybko znaleźli się w połowie drogi, w miejscu, w którym ścieżka zakręcała w prawo, ku obozowisku armii wroga. Mając wrażenie, że jest doskonale widoczny, Omrat zacisnął zęby i ruszył dalej. Stąd mogli już w miarę dobrze obserwować najbliższe namioty i niskie, krępe sylwetki, przemieszczające się pomiędzy nimi. Z zainteresowaniem przyjrzał się krasnoludom, których na własne oczy nigdy w życiu nie widział. Odległość była zbyt znaczna, by dostrzec szczegóły, zobaczył jednak, że nawet teraz, w nocy, noszą na sobie pancerze. Były one zresztą dziwne, niepodobne do ludzkich, bardziej kanciaste i toporne. Omrat nie miał jednak wątpliwości, że jakoś ich wykonania znacznie przewyższa wszystkie, jakie widział do tej pory.

Większość płonących wieczorem ognisk została już wygaszona, można było dostrzec góra trzy dziesiątki wciąż świecących. Nad obozem nie unosił się też gwar ani śpiew, panowała cisza, przerywana jedynie czasem okrzykami straży. Gdy zeszli mniej więcej trzy czwarte drogi, gnom ułapił Omrata za rękaw.

– Rozdzielimy się – szepnął bardzo cicho. – Ja pójdę środkiem obozu, ściągnę na siebie ewentualną uwagę. Ty przekradniesz się pomiędzy namiotami, ale niech cię nie kusi iść przy krawędzi obozu – tam są warty.

Mężczyzna kiwnął głową, ale gnom jeszcze nie skończył.

– Musimy zejść ze ścieżki – nakazał. – Jest więcej niż pewne, że u jej końca czekają wartownicy.

To był większy problem. Ścieżka znajdowała się na skalisto-ziemistej grzędzie, którą w miejscu, gdzie stali, dzieliło od ziemi wciąż więcej niż dwa sążnie. Omrat zaufał jednak gnomowi i znów kiwnął głową.

Zejście okazało się trudniejsze, niż zakładał. Skarpa była stroma i niemal zupełnie nie miała punktów dla oparcia rąk czy nóg. Skok z tej wysokości mógł się wprawdzie udać, ale narobiliby hałasu i na pewno ściągnęli straże. Omrat więc, mimo ostrzegawczych syknięć gnoma, zdecydował się zejść jeszcze kilkadziesiąt kroków w dół ścieżki i dopiero tam spróbować. Szedł z duszą na ramieniu, gotów na to, że w każdej chwili opadną go krasnoludzkie straże. Przypomniał sobie teraz wszystkie poprzednie swe akcje z czasów, gdy służył jeszcze jako najemny włamywacz. Ta sama czujność, ten sam strach, te same karykaturalnie powolne, bezszelestne ruchy.

Nikt go nie zobaczył.

Znalazł miejsce, w którym od ziemi na dole dzielił go już góra sążeń i zeskoczył, lądując na ugiętych nogach. Uderzenie nie było głośniejsze niż oddech. Za chwilę Clivertowi udało się to samo, a choć gnom był dużo niższy, też nie miał problemów.

– Nieźle – szepnął. – A teraz do dzieła.

 

***

 

Gdy poczuła dłoń Talahy na ramieniu, całkowicie znieruchomiała, stając się jednością z otaczającym ją mrokiem. Mądrze.

Kłusowniczka bardzo powoli zrównała się z nią. Uniosła w górę dłoń i wyprostowała palec wskazujący, potem kciukiem wskazała w prawo, w górę. Elfka ledwie dostrzegalnie kiwnęła głową. Wiedziała, że kłusowniczka nie mogła dostrzec strażnika, mogła go jednak usłyszeć.

Obydwie nie ruszały się przez chyba dziesięć minut. Na dziesięć minut stały się nie bardziej ruchome niż otaczające je drzewa i krzaki. W końcu dźwięk się powtórzył, cichy kaszel, dobiegający, ku zdziwieniu elfki, rzeczywiście z prawej, lecz jakby z wysoka. Czyżby strażnik siedział na drzewie?

Kłusowniczka ponownie ujęła ją za ramię i wskazała w przeciwną stronę. Janka pokręciła głową – może i cudem jakimś udało im się podejść niezauważenie, ale nie należało przypuszczać, że oddalić się zdołają podobnie, nie po grząskim terenie, w lesie, gdzie jeden fałszywy krok groził wpadnięciem po pas lub szyję w grząskie bagno. Gdyby jednej z nich się to przytrafiło, druga nie zdołałaby jej wyciągnąć w bliskości strażnika.

Były w pułapce.

 

***

 

Garvan dołączył do nich po chwili. Ruthar nie widział jego twarzy, żołnierz jednak nie zdawał się bardzo poruszony tą wędrówką na linie. Gdy zobaczył, że najemnik na niego patrzy, uniósł kciuk w górę. Ruthar miał chwilę, by przemyśleć sobie wszystko, teraz więc przedstawił towarzyszom swój plan:

– Baron kazał – wyszeptał – abyśmy sobie pomagali. Wszelako jednak jest więcej niż pewne, że w rzece pogubimy się wzajemnie, zaś w mroku możemy nie zdołać odnaleźć się na powrót. Jeśli więc komu uda się wydostać poza obręb krasnoludzkich straży, niech wyjdzie na prawy brzeg i, nie oglądając się na innych, rusza ku stolicy. Od chwili wejścia do wody każdy jest zdany wyłącznie na siebie.

Garvan pierwszy kiwnął głową, Milten, choć jakby niechętnie i z ociąganiem, również. Ruthar wziął głęboki oddech.

– To do dzieła.

Pierwszy odważnie zrobił krok do wody. Skrzywił się, zanurzając stopę w lodowatym cierpieniu.

Nigdy nie byłem mistrzem pływania, pomyślał, a teraz nie dość że trzeba płynąć w nocy, w rwącej, zimnej rzece, to jeszcze tak, by nie narobić więcej hałasu niż ryba.

Zacisnął zęby i wszedł po uda. Spróbował zrobić jeszcze jeden krok, ale jego stopa nie znalazła gruntu. Odbił się więc i zaczął płynąć. Na początku szło łatwo, nawet bardzo. Gdy jednak wydostał się na środek rzeki, porwał go nurt. Nie próbował walczyć, poddał się mu, usiłując jedynie zachować głowę na powierzchni. Nie mógł się obrócić, by sprawdzić, czy pozostali płyną za nim, skupiał całą uwagę na utrzymywaniu się na wodzie. Zimno przenikało całe jego ciało, miał wrażenie, że zamarza. Trząsł się cały.

Prawie nie widział brzegu, jedynie dwie ściany czerni po obu bokach. Mógł się orientować tylko po niebie, na którym z rzadka pomiędzy chmurami świeciła pojedyncza gwiazda. Machanie rękami i nogami zmęczyło go, zmienił więc taktykę i położył się na plecach. Prąd pchał go dalej, on jednak musiał wkładać wysiłek jedynie w lekkie poruszanie nogami, by nie zacząć opadać.

Nie wiedział, ile płynął z nurtem rzeki. Pięć minut? Dwadzieścia? W pewnym momencie jednak walnął o coś głową. Uderzenie było tak niespodziewane i silne, że stracił koncentrację i na chwilę, jedną, przerażającą chwilę, znalazł się pod wodą. Zaczął panicznie machać rękami i nogami, rozchlapując wodę, ale zdołał wydostać się na powrót na powierzchnię. Jedną z rąk natrafił na coś twardego i, nie myśląc, kurczowo się tego czegoś chwycił. Potem znieruchomiał.

Chwilę wisiał tak nieruchomo, czekając aż jego serce przestanie bić głośno niczym dzwon. Nurt najwyraźniej zepchnął go ku brzegowi, to zaś, o co uderzył głową, było niczym innym jak korzeniem jednego z drzew. Rozglądał się za swymi towarzyszami, na tle czarnej wody i nie mniej czarnej ściany lasu nie dostrzegł by ich, nawet gdyby przepływali na wyciągnięcie ręki od niego, co zresztą mogło się już wydarzyć.

Był sam. Całkiem sam.

 

***

 

Szło mu nawet nieźle, dopóki nie usłyszał krzyku.

Zgodnie z zaleceniem Cliverta i własnym instynktem, trzymał się cienia, starannie obchodząc nieliczne miejsca, w których wciąż siedziały grupki krasnoludów. Dopiero teraz, z bliska, naprawdę zdał sobie sprawę, jaka wielka jest armia wroga. Zdawało mu się, że obóz ciągnie się na wiele stajań i że nigdy nie zdoła go opuścić. Mijał kolejne i kolejne namioty, nie ważąc się iść ścieżkami. Na jego szczęście wewnątrz obozu nie było straży, w każdym razie żadnych dotąd nie spotkał, ale obawiał się, co będzie gdy dotrze do jego granicy. Wszedł łatwo, mógł jednak równie łatwo nie zdołać wyjść. Na zewnątrz wszak z pewnością czyhały warty, czujne, bo znajdowali się nie na swojej ziemi. Pokładał tylko nadzieję w tym, że zważać będą na zagrożenia z zewnątrz, nie na samotnego szpiega opuszczającego obóz.

Było już naprawdę dobrze, dotarł chyba do połowy drogi, gdy z prawej strony, chyba z samego środka obozu, dobiegł go krzyk.

Natychmiast znieruchomiał, stając się elementem otoczenia, nie rzucającym się w oczy bardziej niż stojący obok stojak na broń drzewcową. Zaczął za to intensywnie nasłuchiwać i… tak. Po mniej niż pół minucie dobiegł go kolejny okrzyk, alarmujący i jakby nawołujący. Zacisnął zęby.

Rozległ się kolejny krzyk, po nim następny, następny. I jeszcze jeden. Z początku miał irracjonalne wrażenie, że to jego zauważono i że za moment nadbiegną straże. Dopiero po chwili, gdy okrzyki nasilały się, zrozumiał, że stało się coś gorszego. Nie znał krasnoludzkiego, nie ulegało jednak najmniejszej wątpliwości, że powodem zamieszania jest Clivert.

 

***

 

Talaha podjęła decyzję za nią.

Janka bała się wprawdzie ruszyć, nie potrafiła jednak wymyślić jakiegokolwiek innego wyjścia. Nie znając bliższej lokalizacji strażnika, nie mogła zlikwidować go, czy to przy użyciu łuku, czy noża. Długo stały więc w miejscu, nim kłusowniczka zdecydowała się wziąć sprawy w swoje ręce. I mocno, z całej siły kopnęła w pień pobliskiego drzewa.

Janka zmartwiała, nagle pewna, że jej towarzyszka oszalała. Talaha tymczasem, nawet nie patrząc na nią, znów cicho jak łasica zrobiła dwa kroki do tyłu, w stronę, z której przyszły, i skuliła się pod krzewem, robiąc całkowicie niewidoczną w mroku. Elfce chodziły po głowie myśli o szaleńczym biegu na łeb na szyję przez las, byle tylko uciec jak najdalej. Poszła jednak za przykładem towarzyszki i klęknęła obok. Dotknęła jej ramienia, chcąc dowiedzieć się o co chodzi, ale kłusowniczka zbyła ją niecierpliwym potrząśnięciem głową.

Czekały.

Wokół znów panowała absolutna niemal cisza. Nie zahukał puchacz, nie zaszeleściły liście pod stąpnięciem racic jelenia, wiatr nie zaszumiał w koronach drzew. Było cicho.

W końcu elfka złowiła jakiś szmer, równie dobrze mógł go wydać skradający się lis. Ale Janka wiedziała już, że to nie lis. Strażnik, zwabiony przez Talahę, schodził z drzewa.

Znów przyszło im czekać w zupełnej ciszy kolejne kilka minut. Na koniec niska i przysadzista sylwetka wyłoniła się z krzaków, ale nie od prawej, lecz z całkiem przeciwnej strony. Strażnik był sprytny, gdyby nie to, że trwały w całkowitym bezruchu, przechytrzyłby je. Krasnolud, wciąż zachowując ostrożność, zbliżył się do pnia, w który kopnęła kłusowniczka.

Dobry jest, pomyślała elfka, skoro tak dokładnie potrafi zlokalizować miejsce z którego dobiegł dźwięk.

Strażnik, o ile mogła zobaczyć, stanął tuż obok pnia.

W tym momencie kłusowniczka odbiła się od ziemi jak sprężyna i skoczyła ku niemu z już wyciągniętym nożem. Krasnolud był szybki, zdążył się obrócić i nawet częściowo wyszarpnąć topór zza pasa, ale Talaha była szybsza. Dopadła go, świsnął nóż, bryznęła krew. Strażnik nawet nie stęknął, po prostu osunął się ciężko na ziemię. I wszystko. Las znów był cichy, jakby wewnątrz niego nie padł właśnie trup.

– No – mruknęła półgłosem ledwo widoczna w mroku kłusowniczka. – To wszystko. Możemy ruszać dalej.

W tym momencie coś zwaliło jej się na plecy.

 

***

 

Ruthar ramiona miał tak zmęczone, że dłuższą chwilę nie mógł dźwignąć się na brzeg, leżał jedynie na wpół w wodzie, trzymając się zwartymi skurczem palcami korzenia. Przytomności jednak nie stracił i w końcu zdołał wygramolić się na klęczki, a potem stanąć na dygocących ze zmęczenia nogach. Jęknął z bólu i zimna, nasiąknięte lodowatą wodą ubranie przylepiło się do skóry. Zrobił kilka kroków w górę po stromej skarpie, potem oparł się o najbliższe drzewo i zwymiotował.

Skostniały z zimna i wyczerpany, w rzece utracił poczucie czasu. Nie miał pojęcia ile płynął i jak daleko dotarł, nie wiedział też gdzie są jego towarzysze. Zachował świadomość jedynie na tyle, by dopłynąć do prawego brzegu. Teraz bez życia legł na ziemi.

Gdy odzyskał część sił, wstał.

– A więc jestem – mruknął. – Bies wie, czy minąłem linię straży, ale sądzę, że tak. Ciekawe ile czasu minęło.

Odruchowo spojrzał w niebo, choć przecież nie mogło mu to nic dać. Ku jego zaskoczeniu jednak w ciemnej powłoce chmur zobaczył przejaśnienia, za chwilę mógł wyjść księżyc. Skrzywił się. To nie wróżyło nic dobrego, on może i się wydostał, ale inni będą mieli bardzo utrudnione zadanie. Przyszły mu do głowy słowa Janki.

„Obawiam się też, że Clivert i Omrat mają iść na przynętę”.

Przynęta. Jak robaki zawieszone na haczykach rybaków. Poświęceni dla dobra kraju, by inni mogli się przemknąć niezauważenie. Zgrzytnął zębami. Nie podobała mu się myśl, że jego misja powiodła się dzięki temu, że ktoś inny oddał za to życie.

Janka, pomyślał, Janka i Talaha. Jak im idzie? Co stało się z nimi po przeprawieniu przez rzekę? Ich trasa powinna być najłatwiejsza, jeśli nie liczyć trudności terenowych. Jednak martwił się o nie, podobnie jak o swych towarzyszy. Garvan. Może mylił się co do niego? Ktoś, kto bez strachu opuścił się na linie w przepaść i równie odważnie wkroczył do rzeki nie mógł być byle żołdakiem. Milten zaś…

Coś dotknęło jego szyi od boku. Coś ostrego. I metalicznie zimnego.

– Nie ruszaj się, psi synu – wyszeptał mu do ucha jakiś głos.

 

***

 

Clivert nigdy jeszcze tak szybko nie przebierał nogami. Biegł, nawet nie próbując się oglądać, pomiędzy namiotami, całą uwagę skupiając na omijaniu przeszkód. Nie musiał zresztą obracać głowy, by wiedzieć, że pogoń ma za sobą i to w bliskiej odległości. Słyszał wściekłe, krasnoludzkie wrzaski, niestety tak za sobą, jak i po bokach. Jakiś służbista zdążył zadąć w róg i teraz chyba cała straż obozu goniła jednego gnoma. Clivert uśmiechnął się. O to właśnie chodziło.

Z godną swej rasy zwinnością kluczył wąskimi uliczkami, widząc w ciemności lepiej niż którykolwiek z krasnoludzkich grubasów. Chcieli jego złapać? Jego, Cliverta? Gnoma? Niech spróbują.

Drogę zastąpił mu zwalisty krasnolud z halabardą. Clivert, nie zwalniając nawet kroku, rzucił weń podniesionym z ziemi workiem. Drugiego, który wyskoczył z lewej ze wzniesionym toporem grzmotnął barkiem w mostek. Rzecz jasna strażnik miał na sobie kolczugę, cios wystarczył jednak, by odepchnąć go do tyłu. Następny był wysoki i szczupły jak na krasnoluda, ściskał w rękach wielki młot, mogący służyć zapewne tak do rozbijania głów, jak i do obróbki metali. Gnom uskoczył w bok, unikając ciosu, zaś impet wartownika zadziałał przeciwko niemu – krasnolud poleciał do przodu za swą bronią. Clivert uśmiechnął się, żarty o krasnoludzkiej niezgrabności były wśród jego plemienia legendarne. Za moment jednak musiał przestać się uśmiechać, bo ścigająca go gromada wypadła zza zakrętu, a sadzący wielkie susy na jej czele krasnolud w spiczastym hełmie był już tylko o parę kroków. Gnom rzucił się znów do ucieczki, klucząc, skręcając i orientując się w owym labiryncie lepiej niż jego właśni mieszkańcy. Jakiś półnagi krasnolud wychynął z namiotu, zaspanymi oczami patrząc co się dzieje. Clivert z rozpędu wyrżnął go stopą w długi nochal i pobiegł dalej, śmiejąc się głośno. Krasnoludy nie mogły go złapać, był dla nich zbyt szybki, zbyt zwinny, zbyt…

Kątem oka złowił ruch, a w następnej chwili coś wpadło na niego od prawej. Clivert zatoczył łuk w powietrzu i wylądował na brzuchu, boleśnie obijając sobie żebra. Uderzenie wybiło mu z płuc powietrze, panicznie spróbował nabrać je ponownie, ale nie mógł. Z jękiem obrócił się na plecy, rozmazanym wzrokiem wpatrując się w podchodzącą postać.

– Zdrajca – dobiegł go syk – zdrajca, sprzedawczyk. Własne plemię rad byś sprzedać ludziom, prawda?

Wzrok Cliverta wyostrzył się wreszcie. Na tyle przynajmniej, by gnom mógł rozpoznać mówiącego. I oniemieć.

Stojący przed nim też był gnomem. Nieco niższym i bardziej nabitym, przypominał beczkę, ale bez wątpienia gnomem z włochatą głową i spiczastymi jak u elfa uszami. Clivert zamrugał.

– Ludziom się zaprzedałeś! – wysyczał znów jego współplemieniec. – Zamiast bronić interesów własnego ludu, stajesz przeciwko niemu! Nie minie cię za to kara.

Wydobył zza pasa krótki i cienki puginał, przypominający bardzo dużą igłę. Oczywiście, pomyślał irracjonalnie Clivert. Kto inny jak nie gnom mógłby mnie złapać?

Zza namiotów słychać już wyraźnie było nadbiegających krasnoludzkich strażników. Przypominający beczkę gnom wzniósł puginał do ciosu. Clivert zamknął oczy. A potem otworzył je, gdy zamiast poczuć stalowe ostrze wbijające mu się w gardło, usłyszał bojowy wrzask. Otworzył i zobaczył coś, co zmroziło go przerażeniem.

Omrat ze zdobytym nie wiedzieć gdzie mieczem w dłoni nacierał na gnoma z puginałem. Ewidentnie zaskoczony współplemieniec Cliverta zdołał jednak zwinnie odskoczyć na kilka kroków, a w tym momencie na placyk wpadła zgraja krasnoludzkich strażników.

– Wstawaj! – krzyknął Omrat do Cliverta. – Trzeba się bić!

– Głupcze! – wrzasnął z rozpaczą gnom. – Po stokroć głupcze!

Nie było jednak czasu na tłumaczenie jego planu, zgodnie z którym próbował odwrócić uwagę straży, by mężczyzna mógł się przemknąć niezauważenie. Człowiek, co zresztą było do przewidzenia, zamiast pokierować się rozumem i rozsądkiem, honorowo i idiotycznie rzucił się towarzyszowi na pomoc. Na rozmyślania jednak także nie było czasu, ponieważ krasnoludzka hałastra z bojowym wrzaskiem rzuciła się na nich. Omrat z mieczem skoczył im naprzeciw. Clivert podniósł się, szlochając z gniewu i rozpaczy. Idiota!

Spomiędzy namiotów nadbiegali kolejni strażnicy. I kolejni. I kolejni. Morze zakutych w stal krasnoludów.

 

***

 

Ruthar nie posłuchał polecenia i ruszył się.

Błyskawicznym ruchem złapał przykładającą mu nóż do szyi rękę, jednocześnie gwałtownie odwodząc głowę do tyłu i uderzając potylicą dokładnie w nos swego przeciwnika. Słysząc jęk bólu i wiedząc, że teraz ma szansę, skoczył do przodu, by wydostać się z zasięgu adwersarza, i sięgnął do pasa. Ku swemu przerażeniu jednak zamiast noża znalazł pustą pochwę. Musiał zgubić broń gdy płynął rzeką!

Jego przeciwnik tymczasem pozbierał się i stanął znów pewnie na nogach. Sapiąc gniewnie, ruszył na najemnika, w tym jednak momencie księżyc wyszedł zza chmur. Ruthar zmarszczył brwi, dopiero teraz widząc wysoką, zupełnie nie krasnoludzką sylwetkę swego adwersarza i jego oblicze.

– Milten? – spytał z niedowierzaniem. Przeciwnik przestał się zbliżać, na chwilę stanął nieruchomo, potem jęknął.

– Ruthar?

– Ano, Ruthar – warknął wściekle najemnik. – Następnym razem zastanów się dwa razy, nim przyłożysz komuś nóż do gardła.

Żołnierz przyłożył rękę do czoła. Zdawało się, że zamierza zacząć przepraszać, Ruthar więc ubiegł go czym prędzej:

– Wiesz, gdzie Garvan? – spytał. Tamten pokręcił głową.

– Płynął jako drugi, nie chciałem puszczać go ostatniego. W rzece jednak was obu straciłem z oczu.

– Tak jak ja – kiwnął głową najemnik. – Nic to, ważne, że my dwaj zdołaliśmy się wydostać. Jeśli nie jesteś bardzo zmęczony, musimy czym prędzej ruszać. Znajdujemy się już chyba poza krasnoludzkimi posterunkami… co? – spytał, widząc wyraz twarzy Miltena. Żołnierz odchrząknął.

– Ja nie mogę zostawić Garvana – powiedział cicho. Najemnik uniósł brwi, czekając na kontynuację, ale ta nie nadeszła.

– Nie pamiętasz, cośmy sobie powiedzieli przed wejściem do rzeki? – spytał gniewnie. – Każdy miał być…

– Wiem, wiem – przerwał mu pośpiesznie Milten. – Ale zrozum, nie mogę.

– Bo? – warknął najemnik.

– Bo to mój brat.

 

***

 

Zimny wiatr targał włosami Wery, rozwiewając je na wszystkie strony. Kapitan straży zdawała się jednak tego nie zauważać. W milczeniu i absolutnym bezruchu patrzyła na południe, ku obozowi armii krasnoludzkiej, z którego, mimo odległości, dobiegały wrzawa i stłumiony szczęk broni.

– Tak więc wasz plan się powiódł, baronie – stwierdziła kwaśno Illena. Haribor skrzywił się.

– Szkoda chłopaków – rzekł niechętnie – ale życie dwóch za cenę całego królestwa to nie transakcja, przy której bym się wahał.

– Zależy jakich dwóch – odparła zaczepnie weteranka. – Pewna jestem, że swych synów nie poświęciłby pan tak chętnie.

Wera ubiegła swego pana w odpowiedzi.

– Gdybyś całego życia nie poświęciła wojaczce, Illeno – powiedziała nie odwracając się – wiedziałabyś, co to znaczy mieć dzieci.

– Kto to mówi – prychnęła weteranka. Zapadła cisza. Stali we trójkę na najwyższej wieży twierdzy. Weszli tu zaraz po opuszczeniu na linie ostatniego z wysłanych na misję, Garvana, i od tego czasu uważnie obserwowali okolicę. Przez długi czas nie działo się nic, potem jednak z obozu zaczęły dobiegać krzyki. Jednak na północ od twierdzy, tam, gdzie poszli Ruthar, Milten, Garvan, Janka i Talaha, było zupełnie cicho. Nawet wycie wilka nie powtórzyło się już.

– Jak sądzisz – spytał cicho baron, zwracając się do kapitan straży, nie do żołnierki – poradzą sobie?

– Poradzą – odparła Wera, z miejsca odgadując, o kim jej pan myśli. – Nie bez kozery jest z nimi Ruthar, ten nie pozwoli, by któremuś stała się krzywda. Pewna jestem, że cała ich trójka już się przekradła i są teraz w drodze ku stolicy.

– Daj to los – westchnął władca zamku. Illena zacisnęła zęby. Nie rozumiała, jak Haribor może bardziej troszczyć się o życie swych synów, niż o powodzenie misji. Chyba rzeczywiście nie posiadając dzieci nie mogła tego pojąć.

– Tam! – krzyknęła nagle, wskazując na północ. Wera i Haribor obrócili się, a kapitan straży, widząc to, co zobaczyła Illena, straciła swe opanowanie i podbiegła do blanek po tamtej stronie wieży. Baron ze świstem wciągnął powietrze.

W Martwym Lesie, na bagnach, płonął ogień. Nie jeden mały płomyczek, nie zapalona pochodnia, lecz cała wielka pożoga, obejmująca swym zasięgiem przynajmniej kilka drzew i krzaków.

– Janka – wyszeptała Wera – Janka i Talaha.

 

***

 

– Że jak? – spytał Ruthar. Milten westchnął.

– Jesteśmy braćmi, zaś baron Haribor to nasz ojciec – dobił najemnika jak rycerz swego zwyciężonego adwersarza. Ruthar otworzył usta i przez dłuższą chwilę tak został.

– Daruj sobie następne pytanie – uprzedził go Milten. – Garvan to bękart Haribora i tylko dlatego w ogóle znalazł się w załodze twierdzy. Ja jestem ślubnym dzieckiem, ale ojciec kocha nas chyba tak samo, a że mój drogi braciszek jest dość nieporadny i ciamajdowaty, mam sprawować nad nim pieczę. – Zacisnął zęby. – Tak czy inaczej ojciec rozkazał, bym utrzymał Garvana przy życiu. A Garvan zniknął.

Najemnik uniósł brwi. Tym samym wszystkie niejasności wokół Garvana zostały wyjaśnione. Mimo to poczuł gniew.

– Baron zaryzykował powodzenie misji, by nie dopuścić do śmierci swego bękarta?

Milten, sądząc po minie, równie wściekły, kiwnął gwałtownie głową.

– Garvan od bardzo dawna męczył go o okazję do wykazania się. Gdy usłyszałem, że ojciec chce wysłać go z nami, odradzałem, ba, wdałem się z Hariborem w kłótnię, ale nic to nie dało. On ma do mego braciszka jakąś słabość, tym dziwniejszą, że to wszakże bękart. Tak czy inaczej jednak nie mogę wrócić do ojca z wieścią, że Garvan nie żyje. Muszę tę łajzę znaleźć i uratować.

– Jak? – spytał drwiąco najemnik. – Wiesz gdzie go szukać? A jeśli utonął w rzece? Mogło się zresztą i tak zdarzyć, że popłynął dalej i dawno jest już w drodze do króla.

– Muszę spróbować – rzekł twardo żołnierz. – Nie mogę zawieść ojca. A i powodzenie misji nie będzie zagrożone gdy pójdę szukać brata, bo wszak ty… – Urwał. Na przeciwległym brzegu, od strony północnego zachodu, tam, gdzie znajdował się Martwy Las i bagna, doleciał ich nieco stłumiony przez odległość, ale wciąż wyraźny dźwięk rogu. Chwilę unosił się w powietrzu, potem ścichł.

– Janka i Talaha – wyszeptał zbielałymi wargami Ruthar. – Schwytano je.

– Nie – odparł Milten. – Gdyby je schwytano, strażnik nie zadąłby w róg. Jedynie zauważono.

– Idę tam! – zdecydował najemnik. Żołnierz położył mu rękę na ramieniu.

– Zapomniałeś o misji? – spytał z naciskiem. – O zadaniu?

Ruthar spojrzał mu z góry prosto w oczy i powiedział, akcentując każdą sylabę:

– W rzyci mam zdanie, skoro tobie wolno ratować brata.

Ruszył wielkimi krokami ku rzece. Był już prawie w wodzie, gdy dobiegł go głos Miltena:

– Zaczekaj!

Obrócił się niechętnie. Żołnierz podszedł do niego, potem odpiął pas z mieczem i podał mu. Zdobył się nawet na lekki uśmiech.

– Nie chciałeś brać broni – powiedział – okazuje się ona jednak przydatną. Weź.

Najemnik przyjął miecz w milczeniu, przypasał, skinieniem głowy podziękował towarzyszowi. Potem obrócił się na pięcie i wszedł do wody.

 

***

 

– Gady! – wrzasnęła Janka, ledwo odskakując przed szerokim ciosem miecza. – Przeklęte łotry!

Atakowało ją trzech krasnoludów – dwóch zakutych w pancerze i jeden w zielonym płaszczu. To właśnie ten ostatni najpierw zaatakował Talahę z krzaków, a potem zadął w róg, sprowadzając kolegów. Elfka nie wiedziała, w jakim stanie jest kłusowniczka, leżała jednak na ziemi i nie ruszała się. W desperacji Janka wyrwaną jednemu z napastników pochodnią podpaliła krzaki, by nie mogli jej otoczyć. I stała teraz na środku ognistego półksiężyca, ostatkiem sił broniąc się przed dodającą sobie animuszu wrzaskiem gromadą. Czwarty krasnolud, też w zbroi, leżał z jej nożem w oku na ziemi, nie miała więc nawet broni, poza grubym konarem, którym starała się parować ciosy. Nie mogła jednak wytrzymać już długo.

Wrogowie przypuścili skoordynowany atak, groźniejszy niż wszystkie poprzednie. Dwóch zadało ciosy od góry, zaś gdy zablokowała je gałęzią, miecz trzeciego wślizgnął się pod nią i ranił ją w brzuch. Syknęła z bólu i odskoczyła w tył, ale nie odpuścili jej, ruszyli wprzód z triumfalnym wrzaskiem. Ten na środku uderzył mieczem znów z góry, mocno, przecinając jej gałąź na dwoje. Dziewczyna opadła na kolana.

Z krzaków wypadł jakiś wielki, podobny do niedźwiedzia kształt i z iście niedźwiedzim rykiem rzucił się na krasnoludów. Ci, zupełnie zaskoczeni, chyba sekundę stali w absolutnym bezruchu, z głowami jedynie zwróconymi ku niemu. A to wystarczyło, by klinga długiego, gwardyjskiego miecza wbiła się w twarz pierwszego, w otwór w hełmie o kształcie litery T. Chrupnęły łamane zęby, krasnolud zatoczył się w tył, wprost na Jankę. Dwóch pozostałych zwinnie odskoczyło przed młynkiem, jakim otoczył się napastnik. Ten w zielonym płaszczu znów wyciągnął róg i uniósł go do ust. Atakujący, Janka dojrzała już, że jest to jakiś wielki mężczyzna, skoczył ku niemu, ale drogę zagrodził mu drugi z opancerzonych krasnoludów. Ten nie był ani zaskoczony, ale specjalnie przestraszony. Pewnie odbił cios od boku, sparował wredne pchnięcie, identyczne do tego, które trafiło jego towarzysza, po czym sam zaatakował. Rozległo się znów granie rogu, gdy ten w płaszczu zadął weń, zaś mężczyzna odskoczył w tył, jednocześnie parując ukośnie cios, tak, że klinga jego przeciwnika ześlizgnęła się ku ziemi. Krasnolud zrewanżował się jednak ciosem opancerzonej rękawicy prosto w zęby. Człowiek, Janka w blasku płomieni zauważyła, że to Ruthar, zatoczył się w tył i mało nie upadł. Gdy krasnolud skoczył ku niemu biorąc zamach mieczem, elfka zrozumiała, że najemnik nie zdąży się zasłonić, że cios go oszołomił. W panice zrozumiała też, że nie zdoła dobiec tam na czas. Zamiast tego więc chwyciła połówkę swej gałęzi i z całej siły rzuciła nią w krasnoluda.

Trafiła.

Konar odbił się od hełmu, nie czyniąc krzywdy, wystarczyło jednak, by krasnolud się rozproszył. A to było aż nadto dla Ruthara. Zadał prowokacyjny cios od boku, a gdy opancerzony spróbował go sparować, obrócił klingę i z całej siły wbił mu ją w usta.

Janka odwróciła wzrok. Chwyciła miecz tego krasnoluda, który zginął jako pierwszy, i podbiegła do najemnika.

– Co ty tu robisz!? – krzyknęła. Wyszczerzył się do niej. Przez chwilę myślała, że to uśmiech, ale Ruthar krzywił się z bólu. Charknął, sięgnął ręką do ust i wyrwał jeden z zębów. Potem splunął krwią.

– Ratuję ci tyłek – odpowiedział niewyraźnie nieco. – A teraz musimy stąd spadać, nim przybędą następne posiłki.

– Uważaj! – krzyknęła. Uchylił się w ostatnim momencie, a świszczące ostrze topora przeleciało najwyżej o dłoń od jego głowy. Zapomnieli zupełnie o krasnoludzie w płaszczu. Teraz jednak natarli na niego oboje, z furią, zadając ciosy ze wszystkich stron na raz. Krasnolud usiłował je parować, nie trwało jednak długo, jak padł na ziemię z rozbitą mieczem głową.

– Sprawdź, co z Talahą – polecił Ruthar. Janka posłusznie podbiegła do kłusowniczki i klęknęła przy niej. Dziewczyna dostała w głowę, zdawało się jednak, że jedynie płazem, elfka nie wyczuła bowiem krwi, a jedynie dużą opuchliznę na potylicy. To jednak rodziło kolejny problem: jak ją stąd zabrać.

– Pospiesz się! – krzyknął najemnik. Zobaczyła, że podniósł z ziemi miecz jednego z krasnoludów i ma teraz dwa, jeden nieco dłuższy od drugiego. – Słyszę jak nadbiegają.

To była prawda, Janka też już słyszała wrzaski i tupot nóg.

– Ona żyje! – krzyknęła rozpaczliwie. – Nie możemy przecież jej zostawić!

Ruthar pokręcił głową.

– Jeśli nie może iść, nic nie zdołamy zrobić – odparł. Ruszył ku drzewom, ale zastąpiła mu drogę.

– Poniosę ją!

Najemnik warknął wściekle i splunął.

– Pogoń będzie tu za pół minuty! – wrzasnął, aż się skuliła. – Możemy nie zdążyć uciec nawet bez niej!

Objął ją w pasie i, nie zważając, że dziewczyna szarpie się i krzyczy, pociągnął ją między drzewa. Byle dalej od nadbiegających krasnoludów.

 

***

 

– Bogowie – westchnął baron. – Zdaje się, że pół ich obozu się ruszyło.

Na dole w istocie migotały dziesiątki pochodni. W obozie panowała wrzawa i bieganina, zaś pomiędzy nim a rzeką biegły dziesiątki, o ile nie setki wojowników. Niektórzy dotarli już do brzegu i spuszczali łodzie na wodę. Na bagnach też panował ruch, dało się dostrzec przynajmniej kilkanaście pochodni pomiędzy drzewami, wszystkie zmierzały w jedną stronę – ku miejscu, w którym dwukrotnie zagrał róg.

– Co się tam dzieje? – spytała Wera. Illena pokiwała ponuro głową.

– Można się domyślić – odparła. – Janka i Talaha zostały wykryte. A więc z siódemki wysłanych jedynie Rutharowi, Garvanowi i Miltenowi się uda.

– O ile ich także nie złapano – dodał przez zaciśnięte zęby baron.

 

***

 

Wóz poskrzypywał i toczył się drogą w żółwim raczej tempie. Trakt był wprawdzie kamienisty, ale mocno zniszczony przez długie lata użytkowania go, a i kondycja ciągnących wehikuł wołów pozostawiała wiele do życzenia. Mimo to Janka cieszyła się, że chłop pozwolił im zabrać się ze sobą. Jechał wprawdzie tylko do Frambergu, ale bądź co bądź było to pół dnia drogi spędzone na wozie, nie na nogach. Obojgu zaś, a zwłaszcza Rutharowi, potrzebny był taki wypoczynek. Najemnik trzymał się wprawdzie i twardo twierdził, że nic mu nie jest, ale elfka wiedziała, że odniósł w starciu z krasnoludami poważniejsze obrażenia, niż był skłonny przyznać.

– Jak sądzisz – spytała, by wyrwać go z ponurej zadumy – czy po dotarciu do stolicy odnajdziemy tam Miltena i Garvana?

Ruthar wzruszył ramionami. Wcześniej zdążył jej już opowiedzieć o pokrewieństwie obu żołnierzy.

– Jeśli Garvan nie utonął – odparł – musiał popłynąć dalej w dół rzeki. A skoro tak, to Milten nie odnajdzie go w okolicy twierdzy, dokąd, o ile mi wiadomo, udał się na poszukiwania. Jeżeli Garvan zdołał się wyrwać za linię straży, prawdopodobnie dotrze do stolicy, ale jego bratu nie wróżyłbym dobrej przyszłości.

Splunął na deski wozu i ze złością otarł usta wierzchem dłoni.

– A Clivert i Omrat? – zapytała. Znów wzruszył ramionami.

– Gdy wyszedłem z rzeki, zdawało mi się, że, choć to daleko, z drugiej strony twierdzy, od obozu krasnoludzkiej armii słyszę jakieś krzyki. Było to przed tym, nim ten twój zwiadowca zadął w róg. Jeśli więc się nie przesłyszałem, to i z gnomem i z Omratem może nie być kolorowo. Miałaś rację: poszli jako przynęta.

– Tylko na niewiele się ta przynęta zdała, skoro i tak przeszliśmy tylko my we dwójkę, w najlepszym razie we trójkę – zauważyła niepewnie. Po raz trzeci wzruszył ramionami, tym razem jakby z ociąganiem.

– Baronowi tylko o to chodziło, nieważne są straty w ludziach – odpowiedział. – Choć nie wiem, czy jeszcze bardziej nie chodziło o to, by jego synowie nie zginęli. Dlatego mnie z nimi posłał. Nie przewidział tylko, że zdecyduję się opuścić Miltena i Garvana dla ratowania misji.

Westchnął. Zapadło milczenie.

– No, ale czy ci dwaj żyją, przekonamy się dopiero w stolicy – zakończył najemnik, po czym położył się i zamknął oczy, mając za poduszkę stos siana.

 

 

 

 

 

 

 

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne
Zobacz wszystkie komentarze
0
Jeśli podoba ci się ten tekst, zostaw komentarz!x
()
x