Oliada

Powieści

Opowiadania

Poradniki

Sklep

O mnie

Kontakt

Ciche stukanie kopyt wielkiego, czarnego ogiera wybudziło Stellmana z drzemki. Dziad leniwie uchylił powieki… a potem gwałtownie rozwarł je szeroko, wytrzeszczając oczy na jeźdźca, siedzącego na koniu ledwie kilka kroków dalej. W innych okolicznościach starzec pewnie nie byłby się zdziwił, albo zgoła przestraszył – w końcu wszelakiej maści podróżni zaglądali do Viterbeth wcale często. Ten jednak nie był zwyczajnym zagubionym wędrowcem lub kupcem. Jeździec miał długi, szary płaszcz, opadający na zad konia. Kaptur nosił nasunięty aż na czoło, przez co Stellman nie mógł dostrzec jego oblicza. Widział tylko oczy, pałające w wieczornej szarówce dziwnym, fioletowym blaskiem. Wierzchowiec podróżnego wraz z prostym, ale mocnym popręgiem mogły być warte więcej, niż niejedno sioło. Największe zdziwienie budziło jednak coś innego. Jeździec miał u pasa dwie długie szable, zakrzywione niemal jak półksiężyce. Pewnie, że podróżni często bywali uzbrojeni, ale kto nosił taką broń? I po co aż dwie sztuki?

Jeździec jakiś czas trwał tak w zupełnym bezruchu, patrząc na Stellmana. Wreszcie powoli uniósł ręce i odsłonił głowę. A zdziwienie starca urosło jeszcze bardziej. Spod kaptura wysypały się długie, kasztanowe włosy, błyszczące nawet mimo bliskiego zmierzchu. Twarz jeźdźca była szczupła, a ostry nos i szczęka nadawały jej drapieżnego wyglądu. Bo to z całą pewnością była ona. Kobieta. Stellman przetarł oczy, ale widziadło jakoś nie chciało zniknąć. Przelękniony rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby się bronić, ale nim zdążył wykonać jakikolwiek ruch, amazonka odezwała się:

– Gdzie znajdę chatę wójta?

Głos miała… nawet miły dla ucha, choć jednocześnie pełen siły i twardy. W ogóle była dość ładna, ale w dziki, drapieżny sposób. Na oko nie mogła mieć więcej niż trzydzieści pięć lat.

– T…tamój, panienko – wybełkotał Stellman. Sam nie wiedział, kiedy podniósł rękę, wskazując kierunek. – O t…tam, prosto pojedziecie. Będzie struga i mostek, a zaraz dalej pierwsza chata po prawej to wójtowa. Zgubić się nie da.

Kobieta kiwnęła głową i popędziła ogiera, nie oglądając się. Dziad natomiast dłuższą chwilę patrzył za nią oszołomiony. Potem zerknął na słońce, które niemal całkowicie skryło się już za widnokręgiem, wzdrygnął się i czmychnął do chałupy.

Nie zobaczył, jak duży, smoliście czarny kruk bezszelestnie zrywa się z gałęzi nieodległej gruszy i ulatuje ku lasowi.

***

Kobieta o fioletowych oczach zatrzymała wierzchowca zaraz za drewnianym mostkiem. Chwilę lustrowała dom wójta wzrokiem, po czym podeszła do ciężkiej, okutej furty, jakiej nie powstydziłyby się bramy wielu warownych miast. Załomotała w nią pięścią.

Jakiś czas nie działo się nic. Dom był jak wymarły, a okiennice – zatrzaśnięte, choć jeszcze nie było nocy – nie pozwalały dostrzec nic wewnątrz. Wreszcie uchyliły się drzwi wejściowe i na ganek wyszedł mężczyzna z lampą w ręce.

– A kogo tam licho niesie? – zawołał, usiłując przez szpary w płocie rozpoznać niewyraźną sylwetkę. – To ty, Breno?

– Nie! – odparła kobieta, nie zdejmując kaptura. – Otwórzcie, wójcie. Przysyła mnie Drewniana Gildia.

– Aaa! – sądząc po głosie, mężczyzna rozpromienił się wyraźnie. – To takie buty! Zaczekajcie no małość, wnet do was przyjdę.

Zniknął we wnętrzu domu, a za chwilę wrócił, niosąc w ręce klucz. Zbliżył się do furty
i otworzył ją.

– Proszę, proszę panienkę uprzejmie – zaprosił, pomagając jej wprowadzić konia. Kaptur nie zwiódł go, w mig rozpoznał, z kim ma sprawę. – Zwę się Rabud, a wy?

– Allva – odparła fioletowooka, wchodząc za nim do sieni, a potem do głównej izby chaty. Dopiero tutaj zrzuciła kaptur i przyjrzała się wójtowi. Był to starszy już mężczyzna, ale wciąż krzepki i silny – z węzłami mięśni na przedramionach. Nie umknęło jej uwadze, że nosił długi nóż przy pasie, wyglądający jak do oprawiania zwierzyny. Z równą łatwością można nim jednak było wypruć flaki również człowiekowi.

– Spodziewałem się was już jakiś czas temu – gadał dalej mężczyzna, rozpalając ogień
w kominie. – Proszę, siadajcie! Wybaczcie, jestem ciut nieprzygotowany, ale…

– Nie zajmę dużo czasu – ucięła kobieta. – Możemy tę rozmowę zakończyć w kilka minut, jeśli odpowiesz mi na pytania, jakie przywożę.

Wójt łypnął na nią okiem, po czym wrócił do rozpalania. Nie spieszył się.

– Cóż – powiedział w końcu, gdy ogień wreszcie zapłonął – pytajcie zatem.

– Dlaczego ustały dostawy drewna?

Mężczyzna jakiś czas nie odpowiadał. Zrezygnował z przyniesienia dzbana z piwem, usiadł na ławie po przeciwnej stronie stołu i wbił w kobietę wzrok. Nie przestraszył jej rzecz jasna, to ona była tu od zastraszania.

– Oczekiwałem właśnie takiego pytania – przyznał w końcu. – Bo o cóż innego moglibyście zapytać? Niech jednak kupcy z Drewnianej Gildii będą spokojni, wyślemy drewno, gdy tylko uporamy się z naszymi problemami.

– A jakie to problemy?

– Kornik drzewa nam zjada – wzruszył ramionami Rabud. – Nie chcemy dostarczać gildii zepsutego drewna, wiemy, że cenicie sobie najwyższą jakość, a takiego materiału jak u nas nigdzie nie dostaniecie.

– Ostatnia dostawa przybyła ponad trzy tygodnie temu, od tamtej pory nic – przerwała mu Allva. – Kiedy uporacie się z tym problemem? Gildia jest łaskawa, ale jeśli nie wznowicie eksportu, będzie zmuszona…

– Ależ po co uciekać się do gróźb – uniósł rękę wójt. – Wszystko załatwimy, ręczę za to własną głową.

Kobieta pochyliła się nad stołem i przeszyła go spojrzeniem.

– Macie tydzień – oznajmiła chłodno. – Jeśli w przeciągu siedmiu dni nie wyjedzie stąd transport wyładowanych drewnem wozów, gildia podejmie radykalniejsze kroki. Wiedzcie, że dopilnuję tego osobiście. Spędzę w wiosce ów tydzień.

– Będziecie mile widzianym gościem – zapewnił Rabud. – Możecie rozgościć się u mnie, ot, choćby…

– Nie będzie takiej potrzeby. Widziałam wiele opuszczonych domów po drodze. Przenocuję w jednym z nich.

Allva wstała, poprawiając wiszące u pasa szable.

– Żegnam. Obyśmy nie musieli widzieć się ponownie.

***

Opuściła dom wójta, dosiadła swego konia i ruszyła tą samą drogą, którą przybyła, w stronę wcześniej upatrzonej chaty. Dopiero oddaliwszy się o dobre pięćdziesiąt sążni uniosła brew i splunęła na ziemię. Kornik, pewnie. Dojeżdżając do Viterbeth mijała teren wyrębu. Pnie, choć przeleżały tam już sporo czasu, były zdrowe i mocne, jak przystało na yvelleh. Wójt łgał w żywe oczy, ale skoro nie miała pozwolenia na użycie siły bez wyraźnych przyczyn, musiała rozwiązać zagadkę w inny sposób.

Na moście minęła czarnego kruka, siedzącego na balustradzie. Gdy odjechała, ptak zerwał się do lotu i poszybował ku czerniejącej w oddali linii drzew.

***

Obudził ją krzyk.

Natychmiast poderwała się z posłania i bezszelestnie podkradła do okna. Sądząc po położeniu księżyca, do świtu pozostały ze dwie, może trzy godziny. Wieś zdawała się spać spokojnie, żaden szmer nie zakłócał spokoju nocy. Mimo to Allva wiedziała, że się nie przesłyszała. Zdjęła z haka pas z szablami, założyła go, owinęła się płaszczem i cicho wyszła na ulicę. Wtedy dopiero usłyszała coś jeszcze. Tym razem nie był to krzyk, lecz jakby… trzask łamanej gałęzi? Dobiegał z dość daleka, ale Allva słyszała go dzięki absolutnej ciszy okolicy
i swym niesamowicie wyczulonym zmysłom.

Ruszyła drogą w tamtym kierunku. Za chwilę znów dobiegł jej krzyk, bliższy, choć jednocześnie cichszy. Wcześniej był wypełniony przerażeniem, teraz brzmiał bardziej jak jęk bólu. Allva dotknęła rękojeści szabel, a potem z cichym zgrzytem wydobyła je z pochew.

Dotarła do mostu nad strumieniem. Po przeciwnej stronie czerniało w mroku domostwo wójta z zamkniętymi na głucho okiennicami. Cała okolica była spokojna i cicha, nic nie wskazywało, że w tej okolicy ledwie kilka minut temu rozegrały się jakieś makabryczne sceny. Wszystko było takie, jak zapamiętała z wieczora.

Z jednym wyjątkiem.

Na przedmościu, po lewej stronie, stało coś, czego poprzednio tu nie było. To „coś”
z pierwszego rzutu oka przypominało wioskową kapliczkę albo jakiś stary, pogański totem, do jakiego modliły się pokolenia zamieszkujące te ziemie pięć wieków wcześniej. To był jednak pozór jedynie.

Allva podeszła bliżej. Gdy księżyc wyłonił się zza chmury, totem stracił swą totemową naturę, stał się… człowiekiem. Człowiekiem w niebieskim płaszczu i filcowej czapce. Człowiekiem o złotych jak słoma włosach. Człowiekiem ponad wszelką wątpliwość martwym.

Był to mężczyzna. Ni to siedział, ni stał w jakiejś dziwacznej pozycji. Jego brzuch i pierś wyglądały względnie normalnie, ale tu też normalność się kończyła. Od pasa w dół człowiek był omotany plątaniną czegoś, co wyglądało jak korzenie starego drzewa albo grube łodygi jakiejś winorośli. Podobne pędy owinięte były wokół jego szyi oraz rąk, wyciągniętych
w przód, jakby mężczyzna w ostatnich sekundach życia rozpaczliwie próbował odepchnąć coś znajdującego się przed nim. Rysy jego twarzy zastygły w wyrazie absolutnego przerażenia.

Szczęki Allvy zwarły się, kobieta zacisnęła dłonie na rękojeściach szabel. Nie musiała specjalnie analizować tego, co stało się z mężczyzną. Zmarł w skutek nawet nie uduszenia, ale zmiażdżenia gardła przez te dziwne pędy. Znajdująca się na ziemi wokół krew świadczyła też, że wcześniej doznał już innych obrażeń, być może próbując uciekać. Największą jednak zagadkę stanowiły rzecz jasna te wyrośnięte z ziemi korzenie. Były bardzo twarde, drewniane. Allva widziała już okrutnie posieczone ciała na polach bitew, w miejskich zaułkach, na traktach i w lasach. Zawsze jednak masakry takiej dokonywano stalą mieczy, włóczni i toporów – względnie noży i rzeźnickich toporów. A tego człowieka zabiło… co
w zasadzie?

I nie było to jedyne pytanie wymagające pilnej odpowiedzi.

Kobieta schowała szable, przeszła przez most i spróbowała obudzić wójta. Tym razem jednak, choć łomotała w furtę z całą nagromadzoną furią, nikt nie pojawił się na ganku. Zniechęcona, lecz wściekła jeszcze bardziej przeszła na drugą stronę ulicy i kilka razy uderzyła pięścią w drzwi innego domu. Z lepszym skutkiem. Wkrótce usłyszała ciche, ostrożne kroki, jakby ktoś usiłował podkraść się do okna i wyjrzeć na zewnątrz.

– Wyłaź! – rozkazała. – Tamten już sobie poszedł.

Przez chwilę nikt jej nie odpowiadał, aż w końcu zaszurała odsuwana zasuwa i drzwi otwarły się. Stanął w nich wielki jak góra mężczyzna, drwal zapewne. Obok niego pojawiła się kobieta, mogąca być jego małżonką. Oboje byli bladzi jak płótno, ręce im drżały.

– Kim… kim… kim jesteście? – wybełkotała kobieta.

– To bez znaczenia – syknęła Allva. – Czemu siedzicie zamknięci w chacie zamiast iść ratować zabijanego człowieka?

Nie doczekała się odpowiedzi. Małżeństwo patrzyło na nią z przerażeniem, jakby to ona była mordercą. Allva początkowo sądziła, że nie usłyszeli krzyku, ale nie. Musieli usłyszeć i się obudzić, nie wyszli jednak z domu.

***

Gdy nadszedł świt, wieś wyglądała z grubsza normalnie. Zabitego mężczyznę zdjęto, wycięto te dziwne pędy, uprzątnięto okolicę. Wójt jednak nie pojawił się, a jeśli opuścił dom, to Allva tego nie dostrzegła. Musiała więc poszukać innego informatora, a ponieważ karczmy w Viterbeth nie było, została jeszcze jedna osoba, z pewnością dobrze poinformowana.

Kowal był niski i przysadzisty jak krasnolud. Wyglądał jednak na takiego, co potrafi
w dłoniach złamać podkowę. Nosił sięgającą obojczyków brodę, a po kuźni bezustannie chodził półnagi z powodu gorąca. Gdy Allva weszła do budynku, kuł coś na wielkim kowadle. Dźwięczące uderzenia młota słychać było w promieniu co najmniej kilkudziesięciu sążni.

– Czego? – warknął, nie przerywając pracy.

– Mojemu koniowi spadła podkowa – odparła spokojnie, mierząc go spojrzeniem. – Podkujesz go?

– Zostawcie wierzchowca przed kuźnią. – Kowal uniósł kuty przedmiot, obejrzał go starannie. – Wieczorem będzie do odebrania.

– Zależy mi, byście podkuli go teraz.

Mężczyzna oderwał wreszcie wzrok od narzędzi i spojrzał na nią. Widziała, jak lustruje wzrokiem jej szable, jak ocenia fachowym okiem.

– Staranna robota – mruknął. – Ryjdyjskie? Zresztą, co za różnica.

Odłożył młot, wytarł ręce i podszedł do niej.

– Słyszałem o was – powiedział sucho. – Z tym koniem to łgarstwo, co? Przyszliście po prostu mnie wypytać.

Bystry był, tego nie dało się ukryć.

– Pytajcie tedy – westchnął.

– Dlaczego nikt nie wyszedł pomóc temu mężczyźnie, który zginął dziś w nocy? Dlaczego wszyscy pozamykaliście się w domach? To nie był pierwszy raz, prawda?

– Zadajecie pytania, na które znacie odpowiedzi – wzruszył ramionami mężczyzna. – Tak, to nie był pierwszy raz. Od blisko miesiąca giną tu ludzie. Początkowo po prostu znikali, teraz on rozzuchwalił się tak bardzo, że zabija w środku wsi i zostawia ciała na przestrogę, tak jak dziś Jima.

– Kto?

Kowal chwilę nie odpowiadał. Podszedł do okna i dłuższą chwilę stał tak, patrząc na widniejącą w oddali ścianę lasu.

– Kiedyś mieliśmy tu zwykłą wieś. Ot, kilkanaście domów i jeden marny kowal. Żyliśmy polując i sprzedając drewno. Wszystko zmieniło się dopiero wtedy, gdy odkryto wartość tego drewna, yvelleh. Ponoć utwardzone w ogniu robi się równie twarde jak stal, a żywica leczy wszelkie choroby. To oczywiste bzdury, ale i tak jest na tyle cenne, że od lat nie wycinamy nic innego. Na początku cięliśmy jedynie pojedyncze drzewa yvelleh, ale potem jakiś drwal odnalazł wielkie połacie zalesione tylko nimi. Wyrąbaliśmy wtedy wielką przesiekę w głąb lasu, a tak już byliśmy owładnięci żądzą pieniędzy, że wycinane drzewa zostawialiśmy, by zgniły, bo chcieliśmy jedynie yvelleh. I źle zrobiliśmy, bo obudziliśmy coś, co powinno pozostać uśpione. Las nie jest martwy, jak się niektórym wydaje. Las ma oczy. I patrzy na nas i nasze czyny.

Kowal znowu urwał i zaśmiał się gorzko.

– Wielu teraz twierdzi, że na to zasłużyliśmy. Że słusznie spada na nas kara. Byli tacy, co samotnie odchodzili w puszczę, by przebłagać jej ducha. Owładnięci przerażeniem
i maniakalnym zapałem oddawali życia. Ja nie zwariowałem jak oni, dlatego się stąd wynoszę.

Podszedł do kowadła i uniósł to, co wcześniej kuł. Był to długi na cztery stopy brzeszczot miecza, prosty, rozszerzający się nieco w kierunku sztychu.

– W Wolnych Miastach dobrze płacą za oręż, którym nieustannie się zabijają. Pewnie, że nie zarobię tam tyle, co tu, ale przynajmniej co noc nie będą budzić mnie wrzaski mordowanych. Nie będę trząść się w łóżku, ze strachem myśląc, czy to nie po mnie tym razem bestia idzie.

– Co to za bestia?

Kowal wzruszył niecierpliwie ramionami.

– Borowy, gajowy, wilczy pasterz. Wezwany na pomoc druid zwał go leszym. Imię się nie liczy. On jest opiekunem drzew i zwierząt. Drzew, które my wycinamy. Zwierząt, które zabijamy. Ziemi, którą depczemy i natury, którą niszczymy. I w końcu przebraliśmy miarę. Od prawie miesiąca pojawia się co noc i zabija na coraz wymyślniejsze sposoby. Od prawie miesiąca żaden drwal nie ośmielił się wejść między drzewa, a wójt i starszyzna, zamiast radzić jak potwora ubić lub się przed nim ochronić, mówią o przebłaganiu go ofiarami z ludzi
i słusznym gniewie, jaki na nas spadł. Fanatycy, gotowi zabijać innych, by zjednać sobie bestię.

Splunął.

– Gdzieś mam ich wszystkich. Nie zostaję tu. Góra za tydzień pakuję dobytek na wóz
i wynoszę się. Wszystko mam gotowe. Tobie radzę to samo. Tych, co zostaną, czeka śmierć. Leszego nie da się pokonać. On zabije nas wszystkich i zrówna wieś z ziemią, aż znów będzie tu tylko puszcza.

– Jak znaleźć tego leszego?

Kowal zaśmiał się drwiąco.

– To on cię znajdzie! Nie będziesz musiała szukać. Zaczekaj w nocy na ulicy, a spotkasz go niezawodnie. Chaty też zresztą przed nim nie chronią. Zaczekaj jeno do zmroku. A jak ci bardzo pilno, idź w las. Tam łacniej jeszcze go odnajdziesz.

***

Polana w całości niemal zasnuta była mgłą. Na jej środku rósł ogromny, stary dąb, którego gałęzie tworzyły dach nad niemal nią całą. Klimat sam w sobie był ponury i budzący grozę, ale to nie on sprawiał, że wielki, czarny ogier parskał co chwila nerwowo i tupał tak, że Allva ledwo powstrzymywała go przed ucieczką w las. Nie przez niego sama czuła lodowaty dreszcz na plecach i więcej niż kilka razy oglądała się na czarną, ponurą ścianę lasu.

Polana wypełniona była ludzkimi czaszkami. Bynajmniej nie rozrzuconymi byle jak i przypadkowo. W wielu miejscach ktoś wbił w ziemię paliki, na których umieszczono szczerzące zęby czerepy. Co gorsza, głowy były w różnych stadiach rozkładu, niektóre całkiem świeże, częściowo tylko ogryzione przez mrówki i zwierzęta. Nad całą polaną unosił się paskudny, trupi odór.

Allva ściągnęła wodze wierzchowca, który kolejny raz chciał zawrócić w stronę lasu. Nie było wątpliwości, że odnalazła kryjówkę leszego. Ale gospodarza nie było w domu.

***

Gdy wróciła do Viterbeth, słońce wisiało już nisko nad horyzontem. Jak poprzednio zostawiła konia przed kuźnią i weszła do środka. W palenisku płonął słaby ogień, dalece mniejszy od tego, który widziała kilka godzin temu. W pomieszczeniu panował półmrok.

Kowal leżał na wznak obok kowadła. Kałuża krwi wokół niego zdążyła już częściowo zaschnąć. Umarł śmiercią dużo bardziej konwencjonalną, niż znaleziony przez Allvę w nocy Jim. Z jego piersi sterczał długi, rzeźnicki nóż, tak samo dobry do patroszenia zwierząt, jak
i ludzi. Kowal ściskał w rękach swój niedokończony brzeszczot.

Fanatycy, gotowi zabijać innych, by zjednać sobie bestię.

Allva uklękła obok i delikatnie zamknęła mu niewidzące oczy, którymi wpatrywał się
w belkowanie sufitu.

***

Gdy tylko słońce zniknęło za horyzontem, drzwi i okiennice chat zaczęły zamykać się jedna po drugiej. Wieśniacy co prędzej kryli się do rzekomo bezpiecznych domów. Zasuwali skoble, barykadowali wejścia czym się dało, a potem przygarniali do siebie dzieci i kryli się
w kąty chat, by tam, trzęsąc się jak w febrze, czekać krzyków. Krzyków, które na pewno nadejdą.

Allva powoli wyszła z cienia pod opadającym dachem swej opuszczonej chaty. Nie spiesząc się zdjęła płaszcz, zwinęła go i odłożyła na stertę opałowego drewna. Poprawiła trzymającą włosy opaskę i wyszła z obejścia na środek ulicy. Uklękła, ze zgrzytem wyciągnęła szable z pochew i położyła je na kolanach. Potem zamknęła oczy.

Nie musiała długo czekać.

Najpierw było krakanie kruków i wron. Cała chmara ich nadleciała od południa
i wrzeszcząc zaczęła krążyć nad Allvą. Ogłuszający wizg trwał dłuższą chwilę, ale dziewczyna spokojnie trwała, oczekując.

A potem, gdy otworzyła oczy, po prostu już tam był.

Stał na ulicy kilka kroków od niej, wielki, ponad trzymetrowy, a wyższy jeszcze przez posplatane jelenie poroże, wyrastające z jego głowy. Miał na sobie płaszcz, czy też pelerynę, zrobioną z mchu, liści i igliwia, okrywającą szczelnie jego ciało za wyjątkiem dużych, bladych dłoni. Twarz leszego przypominała starą, przez wieki wystawioną na wiatr i słotę skałę. Też była blada, pokryta głębokimi bruzdami. Długa broda sięgała mu aż do piersi. Nie patrzył na Allvę, oczy miał zamknięte, mimo to doskonale wiedziała, że ją widzi. Na jego obliczu nie malowały się gniew, furia, nienawiść, chęć zemsty. Był tam… smutek. Tak ogromny, jakiego kobieta nie widziała u żadnego człowieka.

Powoli wstała, ściskając rękojeści szabel, wciąż jeszcze trzymając je opuszczone przy nogach.

– Witaj – szepnęła, ale w nagłej ciszy otoczenia nawet ten szept zabrzmiał nieprzyjemnie głośno. – Wybacz, że muszę cię zabić.

Usta leszego drgnęły lekko, gdy się uśmiechnął.

A potem otworzył oczy.

***

 Mieszkańcy Viterbeth zazwyczaj wstawali o pierwszym brzasku. Tym razem jednak nikt nie kwapił się do tego. Wreszcie drzwi jednej z chat uchyliły się, a za nimi jak na komendę otwarły się inne. Wieśniacy najpierw ostrożnie, potem coraz śmielej zaczęli wychodzić z chat na ulicę. Żaden z nich nie zmrużył oka przez całą noc – wszyscy z przerażeniem nasłuchiwali odgłosów bitwy, jaka rozegrała się w ich wiosce. Pierwsi wyszli mieszkańcy najbliżej położonych chat. Inni ostrożnie nadchodzili drogami z różnych części wioski, aż na miejscu zaczął zbierać się coraz większy tłum. Nikt jednak nie śmiał zbliżyć się zanadto do pobojowiska.

Było ono duże na kilkadziesiąt kroków, usłane dziesiątkami martwych kruków i wron. W wielu miejscach leżały też porąbane kawałki drewnianych pnączy. Bliżej środka mieszkańcy widzieli dwie ryjdyjskie szable, wbite pomiędzy kamienie ulicy, do połowy kling owinięte owymi pnączami.

A na samym środku traktu, w plątaninie korzeni, gałęzi i roślin, leżała kobieta o długich, kasztanowych włosach i fioletowych, teraz zamkniętych oczach. Jej ubranie było porwane, w wielu miejscach tak ono, jak i jej ciało nosiły ślady ciosów. Mieszkańcy Viterbeth widzieli już takie trupy. Potrafili dostrzec owinięte wokół szyi kobiety pnącze, takie samo, jak przy dziesiątkach poprzednich ofiar. Leszy nigdy nie zostawiał żywych. Leszy nie znał litości.

Allva poruszyła się. I otworzyła oczy.

***

Ulrich z niedowierzaniem wpatrywał się w trzymany list. Przeczytał go trzy razy, mając nadzieję, że litery ułożą się jakoś inaczej, a zdania przestaną oznaczać to, co oznaczają. Podjął jeszcze jedną próbę, po czym w osłupieniu spojrzał na siedzącego za stołem Hermana.

– Co to jest? – spytał. – Co to ma niby znaczyć?

Herman rozłożył ręce, po czym oparł je na wydatnym brzuszysku.

– Wiem tyle, co i ty, przyjacielu.

– Allva… przecież Allva nigdy nie zawodzi. – Ulrich ciężko opadł na krzesło. – Miała pomóc nam rozwiązać problem, nie utrudniać sprawę!

Herman pokiwał głową, po czym nalał drugiemu kupcowi wina.

– Mnie również ten list wprawił w osłupienie. Wciąż jednak ufam jej bezgranicznie. Jeżeli twierdzi, że nie można dalej pozyskiwać yvelleh z Terhańskiej Puszczy, to ja jej wierzę.

– Ale czemu? – Ulrich wychylił wino duszkiem. – Na bogów, dlaczego? Taki dobry teren, ani bandytów, ani problemów z siłą roboczą, ani z transportem! A tu nagle takie coś. Dlaczego?

– O to – odparł z przekąsem Herman – trzeba by zapytać samą Allvę, gdy wróci.

– A o co chodzi z tym na końcu? – nie rezygnował Ulrich. – Ostatnie zdanie, o tutaj. „Las patrzy na nas”? Co to do diabła ma znaczyć?

Herman pokręcił głową. Nic nie powiedział.


Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne
Zobacz wszystkie komentarze
0
Jeśli podoba ci się ten tekst, zostaw komentarz!x
()
x