Oliada

Powieści

Opowiadania

Poradniki

Sklep

O mnie

Kontakt

Oto leży tu olbrzymi, czerwonozłocisty smok, pogrążony w głębokim śnie; z paszczy i z nozdrzy dobywa się pomruk i kłęby dymu, lecz podczas snu potwora ogień ledwie się tli w jego wnętrznościach. Pod nim, nakryte jego cielskiem i wielkim zwiniętym ogonem, a także wszędzie dokoła rozsypane po ziemi i ginące w ciemnościach, piętrzą się niezliczone, drogocenne przedmioty, złoto surowe i kute, rzadkie kamienie i klejnoty, srebro czerwieniejące w rdzawym świetle. Smaug leżał ze złożonymi skrzydłami niby ogromny nietoperz(…).

[J.R.R.Tolkien, Hobbit, czyli tam i z powrotem]

 

Ten, kto tańczy ze smokami, musi się liczyć z tym, że spłonie.

[George R.R. MartinRycerz Siedmiu Królestw]

Gerdan zmarszczył nos, po czym zasłonił go perfumowaną chusteczką, by nie być zmuszonym wdychać smrodu, jaki dolatywał od pobliskiego obozowiska. Ulica, którą jechał, była najbardziej reprezentacyjną częścią miasta i fragmentem ważnej niegdyś arterii handlowej, łączącej góry Naataharan i znajdujące się w nich kopalnie krasnoludzkie z mieszczącymi się daleko na południu portami Morza Białego. Niegdyś, za czasów świetności miasta, rajcy i burmistrz dbali o jego prestiż i reprezentatywność: byle kogo za bramy nie wpuszczano, a nawet teraz, gdy duża część mieszkańców wyniosła się w diabły, a traktem przestały kursować karawany z krasnoludzkimi kruszcami, ulica, zwana po prostu Główną, wyglądała i pachniała pięknie.

Z jednym wyjątkiem.

Na Placu Handlowym, tuż obok ratusza, siedziby władz miasta, stało, lub, jak określał to Gerdan, rozwaliło się spore i zupełnie nie przystające do okolicy obozowisko. Sprawiało godne pożałowania wrażenie, półokrąg brzydkich, drabiniastych wozów z ustawionymi pośrodku kilkunastoma dużymi namiotami z wielkich, pozszywanych szmat. Samo słowo „namioty” też nie bardzo pasowało, były to po prostu wielkie płachty, przywiązane z miernym skutkiem tak, by choć trochę chroniły przed częstymi w tej okolicy deszczami. Słowem obozowisko wyglądało jak samo nieszczęście.

I śmierdziało. Potępieńczo.

Pomiędzy namiotami, na niewielkim wolnym obszarze, gniotła się gromada około czterdziestu ludzi, głównie kobiet z dziećmi, ledwie z paroma wielkimi i zarośniętymi chłopami. Wszyscy zgodnie, jak wielka rodzina, jedli z misek jakiś mętny gulasz, przygotowany z tego, co mieszkańcy miasta odstąpili im z własnych spiżarń. Gerdan znów się skrzywił – nawet jego dwóch służących jadało dalece bardziej wyszukane potrawy. I to teraz, u zmierzchu miasta.

Zsiadł z konia przy wielkich, okutych wrzeciądzach ratusza, przywiązał go do konowiązu i udał się na najwyższe piętro, do izby, w której zazwyczaj przy wielkim stole zasiadali wszyscy rajcy i niekiedy goście. Teraz było tam tylko dwóch mężczyzn. Jednym z nich był oczywiście burmistrz Jelo, blisko siedemdziesięcioletni mężczyzna o posiwiałych skroniach i potężnym, godnym podziwu brzuchu. Siwiznę zawdzięczał zapewne wiekowi i wielu zgryzotom, jakie spotykały go na długo piastowanym stanowisko, brzuszysko zaś licznym pijackim zabawom i ucztom, od których do całkiem niedawna nie stronił.

Drugiego mężczyznę, wielkiego draba o ciemnej skórze Edlendczyka i przynależnych tej nacji lekko skośnych oczach, Gerdan znał pobieżnie i z widzenia. Nie należał do patrycjatu, lecz był przywódcą kompanii najemniczej, służącej w charakterze straży miejskiej. W obrębie murów bywał rzadko, a w samym ratuszu jeszcze rzadziej, mawiano, że nawet na czas snu nie zsiada z kulbaki. Był to człowiek z żelaza, o pięściach jak gnomie czaszki i barach szerokości drzwi domu Gerdana. Bali się go tak mieszczanie i rajcy, jak i podkomendni najemnicy, grupa pięćdziesięciu podobnych doń zbirów. Jedynym człowiekiem, którego słuchał noszący wschodnie imię Harzs wielkolud, był burmistrz, który go wynajął.

– Siadaj, Gerdan – polecił Jelo, gdy tylko kupiec wszedł do izby. Za moment pojawił się pachołek z kuflem grzanego wina, a Gerdan z lubością zabrał się za jego spożywanie. Napój rozgrzewał zmarznięte ciało.

– Kontynuujcie – zwrócił się burmistrz do Harzsa. Drab zmierzył nowoprzybyłego takim wzrokiem, jakby chciał wsadzić mu nóż pomiędzy żebra, ale posłusznie znów się odezwał:

– Stado nadbiegło traktem. – Głos miał pasujący do aparycji, grobowy, brzmiący jak echo pomruku burzy w ratuszowych kazamatach. – Całe stado, ponad tuzin saren i jeleni. Część miała osmaloną sierść, zaś w oczach ich było takie przerażenie, że nie zlękły się nawet gdy nas zobaczyły, gotowe raczej walczyć, niż zawrócić. Puściliśmy je, ale zaniechaliśmy dalszego zwiadu. Z przeproszeniem waszym, nie odważyliśmy się.

Gerdan nadstawił uszu. Jeśli Harzs na coś się nie odważył, musiało to być interesujące.

Burmistrz długo milczał, potem wziął łyk piwa i westchnął ciężko.

– To jedyna poszlaka? – spytał tak, jakby błagał o twierdzącą odpowiedź. Najemnik wzruszył potężnymi ramionami.

– Jedyna – odparł. – Ale mi i chłopcom ona wystarczyła. Bestia musiała się obudzić.

Gerdan wytrzeszczył nań oczy.

Jelo skrzywił się, jakby odkrył, że zamiast piwa podano mu końskie szczyny.

– Dziękuję ci za informację, Harzs – powiedział cicho. – Możesz odejść.

Najemnik zmierzył go poważnym spojrzeniem. Takiego kupiec go jeszcze nie widział. Niewiarygodne, ale drab wyglądał na przestraszonego.

– Nie zmuszę chłopców – odparł powoli i dobitnie – do udania się tam ponownie. Musimy skrócić patrole do Krzywych Wzgórz, a najdalej do rzeczki Różyczki.

Burmistrz niechętnie kiwnął głową. Harzs wstał i bez żadnego pożegnania wyszedł. Gdy zostali sami, Jelo wsparł głowę na rękach. Gerdan wolał nie przerywać mu myślenia.

– Same zgryzoty – dobiegł go stłumiony głos grubasa.- Nic ino zgryzoty mnie na tym stanowisku spotykają. Wpierw gildia kupiecka, potem uchodźcy, teraz to.

– Co się stało? – spytał ostrożnie Gerdan, choć już się domyślał. Burmistrz wyprostował się.

– Smok – odparł z wyraźnym zmęczeniem – się obudził.

 

***

 

Okolica była cicha, miasto w większości ułożyło się już do snu, gdy Gerdan opuścił ratusz. Głowa i plecy bolały go po całym dniu papierkowej roboty, z radością wdychał zimne, wieczorne powietrze. Wpierw narada z burmistrzem, potem wypełnianie umów i weksli, stawianie podpisów, pisanie listów do zeźlonych panów z gildii kupieckiej, żądających wypłacenia należnego im procentu z ceł i myt pobieranych w mieście. Bóg jeden wiedział, że nie było czego im wypłacać, w tym miesiącu bowiem w okolicy nie pojawił się jeden bodaj kupiec.

Plac Handlowy był ciemny, jedynie z okien kilku kamienic po jego drugiej stronie padało światło, w sumie było całkiem niemal mroczno. Mimo późnej pory od strony obozowiska uciekinierów dobiegał cichy, monotonny głos. Gerdan marzył już tylko o powrocie do domu i położeniu się do łóżka u boku żony, ale nagle zdecydował się, zmienił obrany kierunek i ruszył w stronę obozu.

Starając się nie zwracać uwagi na smród, wszedł pomiędzy półokrąg wozów. Tam gdzie wcześniej widział jedzących, teraz siedziała gromadka dzieci, w skupieniu słuchająca cichego głosu wyschniętego jak rybi szkielet dziada o zupełnie białych, długich włosach. Mimo wieku starzec głos miał zaskakująco przyjemny dla ucha, nie skrzypiący jak stare zawiasy, lecz kojarzący się raczej z cichym szumem liści na wietrze.

Gdy Gerdan się zbliżył, dziad przerwał opowieść i wpatrzył się w niego przenikliwym, choć ciepłym dość spojrzeniem.

– Witajcie, panie – odezwał się. – Zaszczyt to dla nas wielki.

– Nie przeszkadzajcie sobie – odparł równie uprzejmie kupiec. – Przyszedłem jedynie posłuchać waszej powieści.

Starzec zmieszał się.

– Ależ panie – zaprotestował. – To bajka, dla dzieciuchów dobra, nie dla was, męża światłego…

– Jestem zmęczony – przerwał mu Gerdan. – Nie chce mi się dyskutować, co mi przystoi, a co nie. Nie odejdę stąd tak szybko, więc jeśli nie chcecie, by dzieci poszły spać bez bajki, kontynuujcie.

Powiedziawszy to, usiadł wprost na bruku. Dziad zmierzył go zaskoczonym spojrzeniem, ale nie oponował więcej.

– Spadł na miasto – zaczął znów od miejsca, w którym mu przerwano – jak wielka, latająca żagiew. Nim elfy zdążyły bodaj chwycić swe długie łuki, połowa budynków, w tym wspaniały pałac ich króla, stała w ogniu. Wówczas wszczął się krzyk i lament, matki biegały, w zamęcie szukając swych dzieci, mężowie szukali broni, pragnąc odeprzeć bestię. Jednego elfom odmówić nie można, odwagi. Duraal zdołał zgromadzić pod swą komendą pół setki łuczników, wszyscy razem zaczęli szyć do bestii. Lecz strzały, choć magiczne, choć silnymi rękoma wystrzelone, nie zdołały naruszyć smoczej łuski, nie czyniły większej krzywdy, niż komary tnące tura. Potwór natomiast zeźlił się bardziej jeszcze i, wylądowawszy na placu, gdzie się Duraal bronił, szydzić jął:

– Na cóż wam – mówił – te strzały, na cóż łuki, na cóż wasze mocarne ramiona? Ja jestem płomień z zachodu, ja niszczę i palę, ja poluję na was i wasze trzody. Cóż uczynić mi chcesz, rycerzu? Co możesz ty i twój miecz przeciw memu ogniowi?

Duraal wiedział, iż nic mu uczynić nie jest w stanie, póki jednak zajmował uwagę bestii, mieszkańcy miasta mieli czas na ucieczkę. Jął więc z kolei ubliżać smokowi:

– Smoku! – zakrzyknął. – O wielki i potężny władco nieba! Prawda to, żeś ty potężny, nie nam się z tobą mierzyć. A jednak przyleciałeś tu, napadłeś nasze miasto tak, jak wilk mrowisko mógłby napaść. Czemuż to? Czy ci strach lecieć na południe? Tam ludzie balisty mają, katapulty, gnomie armaty. O mizerny tchórzu! Jakże ty wielkim zwać się chcesz, skoro cię strach przed ichnimi machinami oblatuje? Tamże się udaj, z nimi się zmierz, a swej prawdziwej potęgi dowiedziesz.

Zatrząsnął się potwór ze złości, z nozdrzy buchnęła mu para i dym.

– Niedowiarku! – zaryczał jak grom. – Nie wierzysz w mą potęgę? Nie dostrzegasz jej? Patrz tedy!

I jednym ognistym oddechem szereg cały domów w popiół obrócił. Zanim jednak paszczę zdążył zamknąć, Duraal, moment sposobny wypatrzywszy, krzyknął na łuczników, a wnet pięć dziesiątek strzał poleciało ku smoczemu gardłu. Gad jednakże ani się wzdrygnął, jeno jak stał, pięć ich dziesiątek połknął jak strąki fasoli. Wówczas na kolana padł mężny Duraal i zapłakał, wiedząc już, że nic mu uczynić nie są w stanie. I tak zginął mężny Duraal, a wraz z nim zginęło i całe miasto, i jedna z ostatnich linii królewskiej krwi elfickiej.

Zapadła cisza. Dzieci z otwartymi ustami wpatrywały się w bajarza jak urzeczone, licząc na jedno jeszcze bodaj zdanie.

– A co – spytało wreszcie jedno z nich, najwyżej ośmioletnia dziewczynka – stało się ze smokiem?

– Gad – odparł starzec – obróciwszy w popiół elfickie miasto i wszystkich jego mieszkańców, poleciał istotnie na południe, ku Białemu Morzu, do cna dotknięty drwiną Duraala. Zginął tam był od pocisku z balisty.

– Nie tako to było – przerwał Gerdan. – Cała bajka zdaje mi się być prawdziwa, coś podobnego bowiem już niegdyś słyszałem. Ale bestia nie zginęła, o nie.

Wszyscy spojrzeli na niego, dziad może trochę zły, że kupiec zepsuł mu opowieść.

– Co więc – spytał nieśmiało mały chłopczyk – się z nią stało, panie?

– Została w mieście – odparł kupiec. – Smoki zazwyczaj potrafią spać nawet wiele miesięcy, o ile tylko uprzednio dobrze się najedzą. Ruszenie tak wielkiego cielska to nie lada wysiłek. Gad prawdopodobnie przez ostatnie lata żywi się trupami, jakie zostały w mieście.

Zapadła głucha cisza, tym razem o wiele cięższa niż uprzednio.

– Skoro tyle wiecie – powiedział wreszcie cierpko bajarz – i baśń znacie lepiej ode mnie, to może powiecie nam jeszcze, gdzie owo mistyczne elfie miasto się znajduje?

Gerdan spokojnie wytrzymał jego spojrzenie.

– Powiem – odparł. – Znajduje się jakiś dzień konnej drogi na północ stąd.

 

***

 

Gdy blisko południa Gerdan ponownie zajechał przed ratusz i wszedł do komnaty narad, od razu zobaczył, że coś jest nie tak. Burmistrz Jelo, stary, dobry grubasek o wesołym usposobieniu miał minę, jakby ktoś zabił mu ulubionego charta. Jego bycze czoło było gniewnie zmarszczone, a dolna warga drżała od irytacji. Było to o tyle dziwne, że przy stole razem z nim nie siedział komornik ani wierzyciel, lecz przywódca karawany uchodźców, zarośnięty i brudny chłop, niewiele różniący się od pozostałych.

– Siadaj, Gerdan – polecił burmistrz, ale mniej brzmiało to jak zaproszenie, bardziej jak rozkaz. Kupiec usiadł. Tym razem Jelo w roztargnieniu nie kazał podać mu piwa.

– Tu obecny Banr – wycedził wściekle – dowódca karawany uchodźców, raczył mi właśnie oświadczyć, że postanowili, celem skrócenia sobie podróży, jechać nie na wschód, jak nakazywałby rozsądek, lecz na północ, ku Naataharanowi, przez Spalone Ziemie.

Gerdan otworzył usta. Nie obchodziło go, że jest to gest całkiem nieprzystający patrycjuszowi, po prawdzie w ogóle o tym nie pomyślał. Wiadomość tak go zaskoczyła, że długo nie mógł dobyć głosu.

– Czy wyście poszaleli? – spytał w końcu. – Jechać przez Spalone Ziemie nie radziłbym nawet najlepszemu zwiadowcy, potrafiącemu się kamuflować jak kameleon, a co dopiero wam, karawanie, która jest powolna i musi jechać traktem, a na dodatek w drodze robi tyle hałasu, co stado pędzonych na pastwisko krów.

– Panie – odpowiedział mu cicho i dość spokojnie chłop. – Nam żywność się kończy. My dzieci wieziemy, dla których więcej niż kilka nocy w tym mrozie to śmierć. W Elaranorze czekają na nas krewni i znajomi, oni pomogą, ale wpierw musimy tam dotrzeć. Rozpytywałem się na mieście, wiem, że droga wokół Wielkiego Jeziora zajęłaby nam ponad półtora tygodnia. A na północ…

– Na północy zginiecie – przerwał mu wściekle burmistrz. Wstał, podszedł do stojącej pod ścianą komody. Chwilę w niej grzebał, potem wyciągnął i rzucił na stół pożółkłą ze starości mapę. Rozwinął ją i podsunął Banrowi.

– Proszę – wycedził. Gerdan też się pochylił, choć geografię krainy znał. Ich mieścina znajdowała się w lewym dolnym rogu pergaminu, zaś Elaranor – w lewym górnym. Większość mapy na środku zajmowała ogromna niebieska plama – Wielkie Jezioro. Najszybsza droga do miasta na północy wiodła rzeczywiście wprost przez Spalone Ziemie, ale na nie nikt się nie zapuszczał.

– Tutaj – wskazał palcem burmistrz – wiedzie trakt na wschód, którym jeżdżą wszyscy mający rozum. Podróżuje się wzdłuż południowego brzegu jeziora, potem skręca na północ, a potem na zachód i prosto do Elaranoru. Jest to rzeczywiście droga o wiele dłuższa, wam może zająć z dwanaście dni, podczas gdy przez Spalone Ziemie przejechalibyście w trzy. Tego jednak już niektórzy kupcy próbowali i, o ile nam wiadomo, nie dotarli do Elaranoru.

Banr westchnął i potarł czoło.

– Co więc nam radzicie? – spytał cicho. – Podróż na wschód nas zabije, tam nie ma żadnego miasta, żadnej wsi, żadnej gospody nawet, w dodatku mieszczanie napomykali coś o bandytach.

Burmistrz skrzywił się.

– Czemu wyście opuścili domy – westchnął, choć wiedział czemu. Wiele karawan uchodźców ciągnęło na północ, chcąc uciec z ogarniętego wojną kraju nadolżańskiego. Większość jednak dużo wcześniej skręcała na zachód lub wschód, niewielu docierało tak daleko, w okolice Wielkiego Jeziora.

– Panie. – W cichym głosie Banra było tyle napięcia, że Gerdan aż się wzdrygnął. – Co nam radzicie? Nie przeżyjemy dwunastu dni pod gołym niebem, a jeśli napadną nas bandyci…

Nie musiał kończyć.

– Tam do diabła! – wrzasnął Jelo, waląc pięścią w stół. – Sami przez Spalone Ziemie nie pojedziecie, smok znalazłby was w mniej niż kwadrans.

Spojrzał na kupca i wydał mu rozkazy.

 

***

 

Maratin od razu widział, że jego dowódca jest jeszcze bardziej ponury i nie w humorze niż zazwyczaj. Wyprostował się tedy służbiście i czekał na pozwolenie złożenia raportu. Harzs przyzwolił mu, ale wyglądał, jakby głowę jego zaprzątało co innego.

– Zapuściliśmy się aż nad Różyczkę – zameldował jego zastępca. – Nigdzie śladu ni smoka, ni też dalszych uciekających zwierząt. Teren czysty. Możliwe więc, że bestia znów poszła spać, nasyciwszy się sarnami.

– Możliwe – kiwnął głową Harzs. Maratin przestąpił z nogi na nogę po czym pozwolił sobie na odrobinę poufałości.

– Czy coś – spytał cicho, nachylając się do niego – was trapi, panie?

Dowódca przez chwilę wyglądał, jakby miał ochotę zdzielić go za to pytanie nahajem przez plecy, ale nie zrobił tego, jedynie westchnął i opuścił ramiona.

– Owszem – odparł. – Burmistrz Jelo, niech go zaraza, zażyczył sobie, bym przeprowadził owych uchodźców, co w mieście bawią, przez Spalone Ziemie aż do Elaranoru.

Zastępca wybałuszył nań oczy.

– Tak – potwierdził Harzs. – Zupełnie zwariował. Ale, na Boga, ja nie mogę odmówić wykonania rozkazu.

Na całym świecie nie znano drugiego najemnika, dla którego lojalność wobec tego, kto płacił byłaby tak wielka, jak Harzsa.

Maratin chwycił przywódcę za ramię w chwili, gdy ów się odwracał.

– Nie jedźcie – poprosił. – Nie poświęcajcie życia za nic, dla rozkazu jakiegoś opoja.

Harzs uśmiechnął się smutno. Przed nim jednym odsłaniał tę odrobinę uczuć, jaka mu pozostała.

– Ten opoj jest twoim i moim dowódcą – powiedział, po czym zdjął z ramienia dłoń przyjaciela i odszedł.

 

***

 

Karawana wyjechała, czy raczej wytoczyła się z miasta skoro świt dnia następnego. Nie żegnał jej nikt, nie licząc dwóch strażników przy bramie. Ciągnięte przez woły i wypełnione dobytkiem i dziećmi wozy leniwie opuściły krąg murów. Obok nich szli mężczyźni i te kobiety, dla których nie starczyło miejsca na wehikułach. Poruszali się wolno, dostosowując tempo do pieszych. Gerdan, okutany w płaszcz z kapturem, obserwował ich z murów gdy powoli się oddalali. Patrzył za nimi jeszcze długo po tym, jak w końcu zniknęli za licznymi w tej okolicy pagórkami.

 

***

 

Harzs czekał na nich przy niewielkiej kapliczce na rozwidleniu traktów. Jeden prowadził na zachód, drugi ku północy. Najemnik przy boku miał miecz, na plecach kuszę, zaś przy siodle kołczan z bełtami, ale zbroi ni kolczugi nie założył żadnej. Gdy się zbliżyli, wyjechał im naprzeciw.

– Wyście są – stwierdził bez pytania Banr – ów tropiciel, który ma nas pono przeprowadzić bezpiecznie przez Spalone Ziemie.

Najemnik skrzywił się i splunął na ziemię.

– Jam jest – potwierdził. – Ale zanim wyruszymy, dajcie mi powiedzieć kilka słów waszym ludziom.

Pchnął konia i ruszył wzdłuż wozów.

– Za trzy godziny – ogłosił – dotrzemy do Różyczki, niewielkiego potoku, za którym znajdują się Spalone Ziemie. Jeśli Bóg pozwoli, pojutrze pod wieczór staniemy u bram Elaranoru. Bardziej prawdopodobne jest rzecz jasna, że już wieczorem dnia dzisiejszego będziemy usmażeni na węgiel w brzuchu smoka. Jeśli jednak zdarzyłoby się, że ja zginę, a wy przeżyjecie, jedźcie dalej na północ traktem. Ukrywanie się po bezdrożach nic nie da, na Spalonych Ziemiach obecnie niemal nie ma lasów, a wozami i tak można jechać tylko drogą. Na trakcie zgubić się nie da, prowadzi na północ prosto jak w mordę strzelił. W jednym tylko miejscu odchodzi droga na lewo i tu baczność mieć – za żadne skarby nie skręcajcie tam, bo traficie wprost do dawnego elfickiego miasta, obecnego leża smoka. Starajcie się być też jak najciszej, nie hałasujcie w drodze, bo smok ma niezwykle czułe uszy i usłyszy was z odległości stajania, o ile oczywiście nie śpi. Gdyby nas wypatrzył, starajcie się uciekać i kryć, nie oglądając na innych. Niech wam do głów nie przyjdzie, by walczyć – wystawicie się tylko na śmierć.

Najemnik całkiem niespodziewanie uśmiechnął się.

– No, a poza tym jesteście szaleni, jeśli chcecie próbować przeprawy przez Spalone Ziemie. To mi się podoba.

Machnął ręką pierwszemu woźnicy.

– Ruszać!

 

***

 

Gdy przekroczyli Różyczkę, wnet zdali sobie sprawę, skąd wzięła się nazwa Spalonych Ziem.

Pierwszym, co rzuciło się im w oczy, były spopielone i zamienione na węgiel kikuty drzew. Część stała samotnie, większość jednak tworzyła duże skupiska, świadczące, że niegdyś w owych miejscach rosły lasy. Teraz jednak martwe i osmalone pnie robiły przytłaczające i przygnębiające wrażenie. Nie ćwierkały wśród nich ptaki, nie uganiały się wiewiórki ni sarny. Zdawało się, że wszelkie żywe stworzenia już dawno opuściły tę krainę.

Drugi ślad obecności smoka stanowiły wypalone w niegdysiejszych łąkach wielkie wyrwy i plamy suchej i spękanej gleby, jakby wystawionej na działanie niezwykle wysokiej temperatury. Z żalem w sercach myśleli o wspaniałych polach uprawnych, które z pewnością kiedyś właśnie o tej porze mieniły się pięknie złotem i zielenią.

– Według legendy – ozwał się drżącym lekko głosem siedzący na koźle dziad bajarz – smok poprzysiągł śmierć całej tej nieszczęsnej krainie w ramach kary za opór, który Duraal i jego łucznicy stawili mu. Ponoć ogarnięty gniewem latał po niebie i palił wszystko, co żywe i dobre.

– Ścichlibyście, dziadku – zganił go powożący obok zaprzęgiem towarzysz. Był to gnom, zwyczajny, zarośnięty gnom o szarej skórze i gnomim, marchewkowym nosie. Jego obecność w karawanie mocno dziwiła, nie mógł wszak mieszkać wraz z chłopami we wsi, ale Harzs jak dotąd nie zapytał go o to. – Bzdury pleciecie, bajki wasze dobre dla dzieci. Nam zaś pan najemnik cicho być kazał, co by bestii nie drażnić.

– Może to być – odezwał się cicho Harzs, nie zwracając na gnoma żadnej uwagi. – Czy rozgniewał się podczas walki, czy też wcześniej już poprzysiągł tej krainie śmierć, nie mi rozstrzygać, ale prawdą jest, że bodaj jednego żywego krzewu nie zostawił, ja przynajmniej takowego nigdym nie widział. Tamte wydarzenia były jednak z górą pół wieku temu, obecnie bestia stara już jest i nieruchawa, nie chce jej się nawet polować, jeśli nie musi. Dla nas jednak, nie bójcie się, wzbije się w powietrze, skoro pod sam niemal nos jej podejdziemy.

Te słowa jakoś nie dodały otuchy uchodźcom.

 

***

 

Wbrew czarnym proroctwom Harzsa, doczekali wieczora żywi i cali. Gdy się ściemniło, najemnik skierował karawanę w niewielką dolinkę, choć trochę chroniącą przed wzrokiem na tym pustkowiu. Rozstawili znów wozy w półokrąg, ale przewodnik nie pozwolił rozpalić ognia – zjedli więc zimną strawę, złożoną z zapasów, w jakie zaopatrzył ich burmistrz. Gdy tak siedzieli, pierwszy raz od dawna dobrze nakarmieni, w niektórych co starszych chłopcach zaczynały się nawet odzywać wesołe iskierki i poczynali żartować sobie ze smoka i rzekomego niebezpieczeństwa. Najemnik jednak zgasił ich radość warknięciem.

– Smok – powiedział gniewnie, choć cicho – zapewne już nas wypatrzył. Może on wzbić się w niebo i stamtąd obserwować cały niemal kraj. Wydaje wam się, że nie wie o naszej obecności? Po prostu czeka, aż sami się zbliżymy, bo nie chce mu się potem daleko nosić naszych trupów do swej spiżarni.

Ta przemowa, wygłoszona w całkowitym niemal mroku grobowym głosem Harzsa sprawiła piorunujące wrażenie. Dzieci poprzytulały się do matek lub skuliły, nie śmiąc już ani się śmiać, ani żartować. Wnet też wraz z innymi poszły spać i najemnik został sam na placyku pośrodku obozowiska. Tak mu się przynajmniej wydawało.

– Panie.

Obrócił się gwałtownie, kładąc rękę na mieczu. Banr cofnął się o krok.

– Wybaczcie – rzekł – jeślim was przestraszył.

Najemnik uspokoił się. Chłop usiadł obok niego, ale długo się nie odzywał. Wydawało się, że coś go gryzie, nie potrafi jednak ubrać tego w słowa. Harzs nie zamierzał mu pomagać.

– Wy broń macie – powiedział w końcu cicho i z wahaniem. – Powiedzieliście wprawdzie, że z bestią walczyć nie sposób, ale przecież… Nas mało, ale…

Najemnik zrozumiał.

– Chodzą ci po głowie myśli o godnej śmierci – stwierdził w końcu, wcale bez drwiny. – Myślisz, czy gdyby przyszło co do czego, możesz zająć smoka choć na czas dość długi, by żona z dzieciakiem zdążyli zbiec. Chciałbyś swym życiem ich kupić.

Banr nie potwierdził, ale kiwnął lekko głową. Harzs westchnął.

– Gdy naprawdę nie będzie innego wyjścia – powiedział – staniemy do walki. Nie pokonamy smoka, ale może zdołamy kupić dość czasu, by choć kilkorgu, chociaż jednemu z waszych udało się uciec. Musisz jednak zrozumieć, Banr, że wszyscy twoi zdolni do walki mężczyźni i ja to dla smoka jeden ognisty oddech. Nie dawałbym nam więc zbyt dużych szans.

Zapadła cisza. Najemnik nie mógł dostrzec wyrazu twarzy chłopa, ale po prawdzie za bardzo go on nie obchodził. Zwykł mówić prawdę taką, jaką była, bez względu na czyjeś zdanie w tym względzie.

– Dlaczego z nami pojechaliście? – dobiegł go po chwili głos Banra. Harzs uniósł brwi. Tego pytania się nie spodziewał. Chciał odpowiedzieć, że z powodu rozkazu burmistrza, ale nagle zdał sobie sprawę, że nie była to cała prawda.

– Z tego samego powodu – odparł – z jakiego interweniowałbym, gdybym zobaczył, jak pięciu opryszków gwałci kobietę w zaułku. Owszem, w walce z nimi mógłbym łatwo wziąć pałką po łbie, ale gdybym nic nie zrobił, gdybym obojętnie przeszedł obok, nie potrafiłbym żyć.

Banr znów nie odpowiedział.

– Idź spać – polecił zaskakująco łagodnie najemnik. – Obudzę was jeszcze przed świtem, bo im szybciej ruszymy, tym lepiej. Będziecie więc mieli jedynie kilka godzin na wypoczynek. Wykorzystajcie je dobrze.

 

***

 

Harzs dotrzymał słowa.

Niebo na wschodzie jeszcze nawet nie zaczęło szarzeć, gdy polecił im wstać. Nie pozwolił ani zjeść śniadania, ani nawet iść za potrzebą, od razu kazał zaprzęgać wozy i ruszać w dalszą drogę. Ruszyli tedy. Woźnice byliby pewnie zgubili drogę, najemnik jednak zdawał się widzieć w ciemnościach i prowadził ich pewnie, nakierowując, gdy który wehikuł zboczył z kierunku. Kobiety ziewały, dzieci narzekały, choć po niedawnej demonstracji Harzsa robiły to cicho. Chłopi milczeli, ale i oni zdawali się niewyspani.

Minęła prawie godzina nim zaczęło się przejaśniać, a ponad dwie zanim zobaczyli skrawek słonecznej tarczy. Dopiero wówczas najemnik na powrót pozwolił im się zatrzymać w starannie wybranym miejscu i przygotować posiłek.

– Jeść będziecie w drodze – oznajmił sucho. Sam miał własny prowiant, ale gdy jedna z kobiet poczęstowała go pajdą chleba i kawałkiem kiełbasy, przyjął, świadom, że jest to wyraz wdzięczności. Dziwne, ale ten mały gest sprawił, że mało mu się oczy nie zaszkliły. Zdawało się, że od wieków nikt nie był mu za nic wdzięczny.

Gdy ruszyli, pogoda, dotąd piękna, zaczęła się psuć. Zerwał się gwałtowny i silny wiatr od północy, wnet też na niebie pojawiły się ciemne, szare chmury. Nastroje, już i tak dość ponure, wraz z pogodą zepsuły się do reszty. Nie to było jednak najgorsze.

– Jesteśmy w pobliżu dawnego miasta elfów – powiedział im niemal szeptem najemnik. – Od tej chwili obowiązuje was absolutny nakaz milczenia. Jeśli smok ma nas napaść, to tutaj.

Struchleli. Niektórzy tak bardzo, jakby dostali paraliżu. Dzieci ułożyły się na wozach jedno obok drugiego i nakryły kocami, jakby to miało je uchronić, chłopi z trwogą patrzyli w niebo, spodziewając się lada moment zobaczyć bestię. Napięcie osiągnęło poziom krytyczny w chwili, gdy mijali skręt, prowadzący do elfickich ruin. Nic ich jednak nie zaatakowało i, w miarę oddalania się, powoli odwaga wracała w ich serca, zaczynali już myśleć, że będzie dobrze.

Nie było dobrze.

Nagle gdzieś z lewej strony, dość daleko, rozległ się dźwięk, dźwięk przeszywający uszy i serca. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszeli, ale nie mieli wątpliwości, że tylko jedno stworzenie mogło go wydać.

Po chwili przeciągły, niepodobny do niczego wrzask smoka rozległ się ponownie.

 

***

 

Gdyby nie Harzs, pewnie zostaliby tak, absolutnie sparaliżowani strachem, czekając na bestię. Ale Harzs jako jedyny zachował zimną krew.

– Prędko! – Teraz już nie szeptał. – Żywo, żywo! Złazić z wozów, dzieciaki na ręce i za mną!

Jako jedyny w karawanie posiadał konia, ale nie próbował uciekać. Ściągnął z pleców kuszę. Zwyczajowo ładowało się ją wkładając nogę w strzemię i naciągając cięciwę całym ciałem, on jednak zrobił to po prostu szarpnięciem jednej ręki, nie zsiadając z konia. Jego okrzyk podziałał. Chłopi nie myśleli o pozostawianym dobytku, lecz gnali za nim ile sił w nogach. Jak na złość, w okolicy nie było żadnego, najmniejszego nawet, parowu, jaru, kotliny czy nawet zagłębienia, tylko wzgórza – zdawało się wręcz, że teren składa się wyłącznie ze wzgórz. W końcu jednak Harzs, wjechawszy na jedno, wypatrzył coś, co było chyba dawnym korytem wyschniętego strumienia.

– Tam! – wrzasnął, wskazując. – Tam się ukryjcie!

Niebo przecięła błyskawica, po chwili, bardzo niedługiej chwili, rozległ się grzmot, brzmiący jak pomruk rozgniewanego Boga. Chłopi rzucili się ku parowowi najszybszym biegiem, na jaki mogli się zdobyć. Dzieci płakały i krzyczały, mężczyźni klęli cicho, kobietom dygotały ręce. Ale dopadli niewielkiego jaru, mającego szerokość i głębokość góra metra, dopadli go i w okamgnieniu zniknęli z widzenia, układając się jeden obok drugiego. Jeden Banr ociągał się nieco, czekając na najemnika, który, nie wiedzieć czemu, nie spieszył się wcale ukrywać wraz z nimi.

– Panie! – zawołał go z niepokojem przywódca chłopów. Harzs obrócił ku niemu głowę. Wiatr targał jego włosami.

– Idź! – krzyknął rozkazująco.

– Ale…

– Idź!

I wtedy Banr zrozumiał.

Gdybym nic nie zrobił

– Panie! Wracajcie!

Gdybym obojętnie przeszedł obok

– Nie mogę! Tak trzeba!

Nie potrafiłbym żyć

Harzs wcale nie zamierzał ukryć się z nimi. Siedział na tańczącym wierzchowcu na szczycie wzgórza, jedną ręką trzymając wodze, drugą kuszę. Czekał.

Banr po chwili wahania obrócił się i odbiegł.

Znów niebo przecięła błyskawica, niemal natychmiast rozległ się grzmot. Koń wspiął się na tylne nogi i zarżał. Wiatr znów zerwał się z gwizdem, zaświszczał w uszach, zatargał włosami najemnika. I wraz z tym wiatrem nadleciał smok.

Bestia wyłoniła się spośród chmur i momentalnie obniżyła na wysokość kilkunastu metrów, pikując w stronę najemnika jak ogromna, złota strzała. Harzs zmusił wierzchowca do stania spokojnie i starannie wycelował. Smok zawrzasnął ogłuszająco, tak, że nawet ukryci kilkadziesiąt metrów dalej chłopi zasłonili uszy.

Najemnik nacisnął spust kuszy, mierząc idealnie w wielkie, rozżarzone ślepie gada.

I chybił. Bo wierzchowiec właśnie w tym momencie spanikował, skoczył w bok i znów stanął dęba. Bełt pomknął gdzieś w niebo, zaś Harzs spadł z kulbaki. Zerwał się momentalnie mimo bólu poobijanych pleców, ale koń był już daleko za kilkoma wzgórzami.

Wraz z bełtami do jego kuszy.

Panika wierzchowca dała najemnikowi tylko jedną, jedyną rzecz: uniknął ataku smoka. Gad, chybiwszy go również, wzbił się na powrót w powietrze i stał się maleńką plamką na niebie.

Harzs dobył miecza i ujął go w dwie ręce.

Smok znów zapikował z góry jak orzeł na jagnię. Tyle tylko, że najemnik nie czuł się bynajmniej jagnięciem. Nie stał w miejscu, lecz uskoczył w bok i zwinnie przetoczył się przez ramię, cudem jakimś nie upuszczając broni, zaś kły bestii chybiły go o niemal pół metra. Z jakiegoś powodu gad wciąż nie zionął ogniem, jakby go testował.

Trzeci atak był bardziej przemyślany i dużo bardziej groźny. Smok tym razem nie pikował, lecz zleciał powoli na wysokość pięciu metrów i nieśpiesznie zbliżył się do najemnika. Harzs usłyszał, że smok wydaje jakieś regularne i powtarzające się dźwięki, po chwili ze zdziwieniem rozróżnił w nich słowa.

– Drugi Duraal – warczał wściekle potwór. – Drugi Duraal. Drugi, któremu zdało się, że może stawić mi czoła.

– Dlaczego nie uciekasz, człowieczku!? – zaryczał głośniej. – Dlaczego wydaje ci się, że możesz walczyć?

Harzs odetchnął. Nie bał się. Już nie.

– Ponieważ tak mnie nauczono – odparł spokojnie. Gad obniżył się jeszcze trochę, omiótł wzrokiem pobliski trakt i stojące tam wozy z szarpiącymi się panicznie wołami.

– Przecież nie podróżowałeś sam – powiedział ciszej swym aksamitnym głosem. – Gdzie inni? Gdzie twoi towarzysze? Wystawili cię na niebezpieczeństwo, a sami tchórzliwie się ukryli, czy nie tak? Gdzie oni są? Powiedz mi to, wydaj ich, a daruję ci życie.

Najemnik uśmiechnął się, a był to uśmiech upiorny.

– Mam podobną ofertę – odparł. – Odleć, a pozwolę ci żyć.

Wtedy smok się zaśmiał. Był to dziwny dźwięk, jakby sto harf na raz wydawało ten sam odgłos.

– Zupełny Duraal – powiedział drwiąco. – I cóż chcesz mi przeciwstawić, człowieczku, czego nie miał ów elf? Co, swój miecz? Swe męstwo i honor? W moim ogniu wszystkie trzy zamienią się w nic niewarty popiół!

Gad obniżył się jeszcze bardziej, a potem ociężale wylądował na czterech łapach. Dopiero teraz Harzs zobaczył, jaki jest wielki. Sama paszcza była wielkości całego jego ciała, zapewne gad mógłby połknąć go żywcem.

– Nie jestem tu, by cię zabić – powiedział zupełnie już spokojnie. – Jestem tu, ponieważ tak trzeba. Tak samo zasłoniłbym własną piersią dziecko przed zbliżającym się niedźwiedziem, choć spotkałaby mnie za to śmierć.

Smok tym razem się nie śmiał. Patrzyli sobie w oczy. Jeden miał je zielone, drugi złoto-ogniste.

– A jednak nie jesteś jak Duraal – powiedział jakby ze zdziwieniem gad. – Tamten chciał stawić mi czoła, by o nim mówili, że padł broniąc swego ludu. A ty po prostu jesteś tu, bo uważasz, że tak trzeba. Cóż to jednak ma za znaczenie? Zginiesz dokładnie tak samo jak on.

– Znaczenie ma takie – odparł powoli najemnik – że Duraal u kresu walki się poddał. Ja tego nie zrobię.

Zamachnął się dokładnie w chwili, kiedy smok otworzył paszczę, a z niej buchnął ogień.

Nawet ukryci w wąwozie chłopi poczuli, jak powietrze robi się na chwilę nieznośnie gorące. 

 

 

 

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne
Zobacz wszystkie komentarze
0
Jeśli podoba ci się ten tekst, zostaw komentarz!x
()
x